Z Whitesnake jest jak ze starymi kapciami. Zniszczone, może niemodne, ale bardzo wygodne. Powrót Białego Węża potraktowałam trochę z niedowierzaniem. Jak to – David Coverdale powraca z nowym materiałem? Teraz, kiedy poletko zarezerwowane dla tego rodzaju grania i muzycznej ekspresji zostało zaanektowane przez zręcznego imitatora Jorna Lande. A jednak!
„Good to Be Bad”. Jak dobrze być złym - z dumą ogłasza piękny (niegdyś) David Coverdale – pogromca niewieścich serc. Przekornie można napisać – jak dobrze wydać bardzo dobry album J. Whitesnake powraca do świadomości słuchacza w wielkim stylu. Od wydania poprzedniej płyty „Restless Heart” minęło ponad 11 lat. Cała epoka w branży muzycznej. „Good to be Bad” jest płytą „nie na czasie”, trochę trącącą myszką, ale paradoksalnie taką właśnie powinna być. I w tej oldskulowej otoczce upatruję siły rażenia „Good to be Bad”.
Muzycznie jest to nadal ciekawy, staromodny, podmetalizowany hardrock, (z dużą porcją bluesa) zagrany z polotem. Bardzo stylowy, będący wypadkową „pudelmetalowej” odsłony Whitesnake i płyt z wczesnych lat 80-tych. Utwory są, a jakże „czadowe”, ba (jak zwykle w przypadku Whitesnake) znalazło się miejsce na rzewne, nieco kiczowate ballady (właśnie o tym, że życie jest ciężkie, a miłość taka trudna – te baby!). O taka chociażby „All I Want All I Need”, wyjęta wprost z kiepskiego filmu klasy C, tudzież „Summer Rain” – podpasowana w sam raz do formatu rockowego radia dla oldboyów. Nie – złośliwa bynajmniej nie jestem. Brakuje mi takich utworów na co dzień. A że trochę obciachowe? Nieważne.
Utwory, które można zaliczyć do „czadów” (wiem, dla dzisiejszej młodzieży czady to Slipknot) zostały zagrane bardzo stylowo i z rockowym (a czasami bluesrockowym) pazurem. Weźmy pierwsze z brzegu „Lay Down Your Love”, czy też lekko southerntrockowe „A Fool In Love”. Pastiszowe” Call On M” też nie najgorsze. Słychać, że gitarowe duo Aldrich / Beach z niejednego rockowego pieca chleb jadło. Solóweczki i riffy zagrane na luzie, bez napinania się. Kompozycje też niczego sobie – proste, nieskomplikowane, oparte na schemacie canto/refren/canto/solo/refren. Czegóż chcieć więcej?
A Coverdale? Ślady dawnej urody przeminęły już dawno, włosy oprószyła siwizna starości, ale głos pozostał ten sam. Może jest nieco bardziej matowy i zachrypnięty, ale barwa i skala nadal mogą imponować.
Literacko za to nie zmieniło się nic. Nie wymagam od Coverdale’a liryków o tematyce antywojennej czy poświeconym bolączkom pokolenia Web 2.0. Poetą rocka Coverdale nigdy nie będzie – zatem nie się co silić na interpretacje whitesnakowych tekstów. Jak zwykle (i tak powinno zostać) David pisze o skomplikowanych relacjach damsko-męskich.. No wiecie, że to zła kobieta była, a on tak zaangażowany dostał prztyczka w nos. I już! Życie jest twarde, ale w końcu jest się facetem po przejściach, prawda Mr. Coverdale?
Wspominałam już o kapciach? Pasują bardzo. Dodatkowo jeszcze wygodna kanapa, kieliszek starego, wybornego wina i talerz odgrzewanego muzycznego bigosu a’la Whitesnake. Po prostu pyszne, wysmakowane granie. Może i wyjęte z lamusa muzycznej historii, ale nadal wciągające.