Catalyst*R - Catalyst*R

Maciek Lewandowski

Oto album będący dobitnym przykładem jak niepokorna dusza artystów jest w stanie pokonać wszelkie przeciwności losu, aby ostatecznie stać się dziełem wyrażonym za pomocą muzyki i wrażliwości twórców, ich bacznych obserwacji świata oraz obaw związanych z życiem w obecnych, nienajlepszych czasach.

Catalyst*R to projekt, który powstał podczas pierwszego lockdownu w Wielkiej Brytanii w 2020 roku. To przede wszystkim efekt uporu i konsekwencji Damiena Childa (autora tekstów i wokalisty znanego z projektu ESP). Zwrócił się on o pomoc w znalezieniu współpracowników do Progressive Gears – niezależnej wytwórni z siedzibą w Irlandii, specjalizującej się w propagowaniu i pomocy zespołom progrockowym. To dzięki tym wydawcom, swego czasu ujrzały światło dzienne albumy takich artystów, jak np. włoska Alcàntara, fiński Naryan czy nasz polski Let See Thin. Na ten muzyczny apel niezwłocznie odpowiedzieli Gery Jevon – gitarzysta w grupie This Winter Machine oraz Greg Pringle – perkusista znany ze współpracy z Simonem Townshendem, Rogerem Daltreyem, ESP i innymi.

W ten oto sposób „zapaliła się niesamowita iskra porozumienia” i, pomimo pandemii, tych trzech muzyków zaczęło tworzyć i szukać ujścia swoim muzycznym pomysłom. Co ciekawe, nigdy nie spotkali się osobiście, ich współpraca polegała jedynie na zdalnym komponowaniu i wymianie plików pomiędzy Londynem a Yorkshire. Panowie okazali się jednak na tyle kreatywni i bardzo szybko zgromadzili wystarczająco dużo materiału, aby w rezultacie powstał ten urzekający, wysublimowany album, który, choć wstępnie należy zaklasyfikować go do współczesnego rocka progresywnego, prezentuje również zróżnicowane wpływy i inspiracje poszczególnych członków projektu. Jest to fantastyczna mieszanka prog, glam rocka, elektroniki, ambitnego popu z lat 80., soulu, metalu, a także elementów jazzu czy wręcz muzyki ilustracyjnej i teatralnej.

Album trwa pełną godzinę, a rozpoczyna go utwór o wymarzonym wręcz tytule „otwieracza” – „Welcome To The Show”. To blisko dziewięciominutowa kompozycja będąca kapitalną wizytówką muzycznych umiejętności poszczególnych członków. Posiada ona wręcz wzorcowe cechy progresywnego kunsztu. Zaczyna się narastającymi swą mocą sekwencjami dźwięków klawiszy, do których szybko dołącza, i to wręcz z przytupem, dynamiczna sekcja rytmiczna oraz agresywne heavymetalowe gitary. Choć barwa głosu Damiena nie jest aż tak brutalna, to idealnie współgra z całością, tym bardziej, że mamy oto do czynienia ze zmianami tempa, kiedy muzyka zdecydowanie zwalnia i uspokaja się pod wpływem fortepianu. Jego ciepły wokal jest wtedy prawdziwą ozdobą i wprowadza nas do królestwa bajkowych gitar, na przemian z innymi partiami instrumentów, tworzących ten fantastyczny klimat, aby finalnie powrócić do mocnych metalowych riffów zwieńczonych dodatkowo krzykiem wokalisty.

Następujący po tym utworze „Apollo One Three” to spokojna, zaczynająca się w stylu Talk Talk, kompozycja, która jako całość jest niczym wyciągnięty z lat 80., dobrze znany smakołyk, a to rozpoznamy w nim nuty spod znaku Simply Red, a to gdzieś zabrzmi coś w stylu Spandau Ballet, a linia perfekcyjnie prowadzonego basu przypomni nam styl gry Marka Kinga z Level 42. Do tego ten niezwykły, inspirowany zawartym w tytule kosmicznym programem Apollo, tekst:

This vacuum’s feeling colder

give me a sing to help me navigate the way

a lies just beyond our borders

you're so near and yet so very far away

signal's getting weaker

a memory, to hang on every word you say

our words succumb to gravity

don't leave me in the dark

tell me what to do

our frequency's unstable

show me you're here so i'm not talking to myself

this atmosphere is palpable

life support is just a childish game, we play

time is burning all reserves

narrow windows hide the periphery

seconds slowing, stretching out

falling down to earth

the ocean meets us there

the oxygen is bleeding out

we'll be orbiting on any given day

open the parachute to let me down

when the stars go out, in our space

we're waiting to be saved

(instrumental)

the oxygen is bleeding out

we'll ge orbiting on any given day

open the parachute to let me down

when the stars go out, in our space

we're waiting to be saved.

Wsłuchując się w te wszystkie słowa, mam wrażenie, że autorom przewrotnie chodziło trochę o odwrócenie ról. Czy przypadkiem to właśnie my teraz, nierzadko fałszywie bezpieczni, patrzymy pełni lęku i strachu na otaczającą nas rzeczywistość zza okien naszych domów, które stały się również enklawą niepewności i stresu? Czy nie doprowadziliśmy naszej Planety, na której codziennie musimy żyć w niepewności, do takiego stadium, że zaczynamy marzyć o ucieczce w nieznaną przestrzeń kosmiczną, która jawi się bezpieczniejsza od tego, co sami sobie tu na Ziemi zafundowaliśmy? Taką właśnie refleksję czuję słuchając tego niespieszącego, rozmarzonego utworu, w którym każdy instrument odgrywa znaczącą rolę i podkreśla idealnie te wszystkie emocje i wątpliwości…

„Someone Else’s Dream” to urokliwa pięciominutowa piosenka, pełna spokoju i pomimo tych wszystkich globalnych oraz osobistych trosk, niosąca nadzieję, że dobro i miłość w końcu zwyciężą. To w niej właśnie po raz pierwszy usłyszymy brzmienie gitary automatycznie nasuwające skojarzenia z Mistrzem Steve’em Rothery, a mniej więcej w połowie, wytrwane ucho słuchacza wychwyci czarujący, charakterystyczny flet znany z dokonań grupy Camel, który gdzieś w głębokim tle, będzie towarzyszyć przez dłuższą chwilę, podkreślając pełen ciepła wokal Damiena, aż po sam finał z TĄ marillionową gitarą.

Czwarta kompozycja na płycie, „You Against The World”, choć zaczyna się od melodii granej przez klasyczny kwartet smyczkowy, szybko ewoluuje do poziomu dynamicznego utworu, w którym ten pierwotny motyw melodii stanowi doskonały punkt wyjścia do budowania wokół niego wszelkich form muzycznych rozwinięć o zróżnicowanym natężeniu i tempie, aby powrócić finalnie niczym klamra zamykająca całość. To dobre ponad siedem minut niezłej rockowej galopady, której ścieżkę wyznacza doskonale brzmiąca sekcja rytmiczna, wplatane w nią idealnie gitary elektryczne oraz żwawy, utrzymujący kontrolę i inercję nad całością, sposób śpiewu. A nawołuje on praktycznie do wybicia się z marazmu i podjęcia osobistej walki przeciwko tym wszystkim tyranom i cwaniakom kontrolującym nasze życie:

…„When the wolves control the words

only we can write the verse

we will be

the players fighting on, the right side of victory

 

the last dying embers crack

awaiting the gale to ignite again

negate the rules

the king of fools

against the last man standing

 

the egregore attack

marking us out to be prey again

we're out of time

stay in the fight

while the world's dissolving…”

„In The Deep End” zaczynający się wymieszanymi dźwiękami przyrody i cywilizacji, przynosi ponowną zmianę klimatu. To wielowątkowy, wspaniały epicki utwór, będący ponad dziesięciominutową paletą pełną najlepszych progresywnych wzorców. Subtelny, a zarazem przepełniony tak wielkimi emocjami, że nie pozostaje obiorcy nic, tylko rozkoszować się nim od początku do końca. Wokal Damiena brzmi tu miękko, czysto i romantycznie. Gitary akustyczne mieszają się z elektrycznymi, tworząc niepowtarzalny klimat tej opowieści o tym jak bardzo zmienił się nasz świat od czasów dzieciństwa, w którym to wydawało się nam, że najgorszą zmorą i zagrożeniem są… smoki znane z czytanych prze rodziców bajek. Niestety dożyliśmy czasów, w których nawet ptaki gubią się i łamią skrzydła tam, gdzie mają migrować podczas zmiany pór roku… Tylko czy ten sezonowy cykl jeszcze naprawdę istnieje? Czy nie stanęło to wszystko, mówiąc kolokwialnie, na głowie?...

I tak oto zbliżając się do finału tego intrygującego wydawnictwa natrafiamy na przedostatni w zestawie, blisko ośmiominutowy, przeuroczy „Immortal”. Powiem krótko i dobitnie, stworzyć z tej piosenki wersje „radio edit” i mamy murowany hit! A jeszcze dodatkowo, gdyby był on lansowany w latach 80., do których klimatem pasuje jak ulał, byłby dziś klasykiem pojawiającym się na wszystkich możliwych składankach upamiętniających te błogie czasy, w których ambitny pop umiejętnie i perfekcyjnie flirtował z rockiem i, wraz z rozwojem technologii, tworzył podwaliny klasycznych już dziś wszelkich możliwych gatunków muzycznych. Nie oznacza to wcale, że przeszkadza mi długość tego nagrania, ale niestety żyjemy w tak „przemeblowanym” świecie, że czas i komercja zazwyczaj muszą iść w parze. A sam „Immortal” oparty na niezwykle lotnej melodii na bazie klawiszy jest dosłownie balsamem dla duszy. Nie mogę oczywiście pominąć udziału gitary, która perfekcyjnie uzupełnia kompozycję, a w odpowiednich momentach raczy nas pełnym uroku solo. Dokładając do tego ten ciepły wokal Damiena otrzymujemy finalnie mega sympatyczny i optymistyczny song opowiadający o zwyczajnych, prozaicznych chwilach naszego życia, w których w tle gra ukochana z lat młodzieńczych muzyka, suszą się T-shirty z wyblakłą już trochę łzą błazna (!) i Eddiem na wzgórzach (!). Kapitalny pomysł, aby oddać hołd swoim muzycznym idolom! I rozbrajający swoją prostotą i przekazem finał „że choć jeansy są już zużyte, to właśnie muzyka sprawia, że jesteśmy wiecznie młodzi, a wręcz nieśmiertelni!”. Genialne i jakże wzruszające…

Prawdziwe opus magnum tej płyty stanowi zamykająca całość, ponad piętnastominutowa epicka kompozycja „Goldst*R”. To wręcz encyklopedyczny przykład muzycznej opowieści, z pełnymi dramaturgii elementami przedstawienia teatralnego. Jest to opowieść inspirowana twórczością dwóch mistrzów i ojców literackich opowieści z pogranicza horrorów: Montague’a Rhodesa Jamesa i Howarda Phillipsa Lovecrafta. Obaj tworzyli na przełomie XIX i XX wieku. James zasłynął jako twórca tzw. opowieści grozy, z których największą popularnością cieszyły się „Opowieści starego antykwariusza” (rok wydania 1904). Z kolei Lovecraft jest uznawany za jednego z prekursorów fantastyki naukowej. W swoich opowiadaniach stworzył on istoty o boskich wręcz mocach, które pochodziły co prawda z innych światów, ale kiedyś rządziły Ziemią i tylko czekają na moment, aby znowu tu powrócić. Panowie z grupy Catalyst*R wykorzystali te wszystkie literackie motywy wręcz perfekcyjnie i stworzyli dosłownie genialne muzyczne przedstawienie. Trwające od samego początku, kiedy to dobre półtorej minuty słyszymy pełne niepokoju dźwięki rodem z klasycznych horrorów, poprzez narracyjnie zaaranżowaną muzyczną opowieść, aż do momentu kiedy muzyka zmienia tempo. Wokal staje się wolniejszy, pełen napięcia, a do tego odpowiednio dostosowuje się muzyka. Płynące zwroty akcji łączą się ze sobą, krzykliwa gitara stopniowo przechodzi w piękną barwę przypominającą tą rodem z legendarnego czarnego Fendera samego Mistrza Steve’a Rothery’ego. Niektóre śpiewane wersy są celowo zniekształcone, aby w ten sposób przywołać tą makabryczną atmosferę opowieści o duchach. I choć sporo w tej kompozycji kontrastów, są one na tyle subtelne i zrównoważone, aby ostatecznie stworzyć niezwykle fascynującą całość.

„Catalys*R” to kolejny album inspirowany i stworzony podczas covidowej blokady. Ale nie przeszkadzało to w żadnej mierze, aby być niczym wspaniałe zdjęcie z okładki, wybuchem kreatywności trzech mega zdolnych i zdopingowanych do zdalnej pracy muzyków. Jest to poniekąd jakiś fenomen, że ludzie, którzy nigdy nie stali razem na scenie, stworzyli tak wspaniałą płytę. Tak jakby chcieli głośno i dobitnie udowodnić wszystkim, że kiedy złe rzeczy dzieją się wokół ciebie, a życie z dnia na dzień sprawia, że czujesz się tylko coraz bardziej nim zmęczony, wystarczy nacisnąć, nawet zdalnie, przycisk „play”, a muzyka rozgoni, czy nawet wręcz wypali, to całe zło.

To zdecydowanie jeden z najlepszych debiutów jakie słyszałem w tym roku. Już dziś zaznaczony, podkreślony i to z trzema wykrzyknikami, wpisany na moją listę płyt 2021 r. Świat progresywny, pomimo lockdownu, w którym powstał ten materiał, zyskuje bardzo wartościowy projekt, który, mam wielką nadzieję, przerodzi się w zespół z prawdziwego zdarzenia, tym bardziej, że panowie zapowiadają, ze nowy materiał jest już w zaawansowanym stadium.

 

PS. Specjalne podziękowania dla Artura za pomoc przy zdobyciu tekstów do tej płyty oraz dla Izy za pomoc przy ich edycji.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok