Czarowny ten album, jak woal mgły, jak welon rzucony na twarz niewiasty przemykającej wśród krużganków na spotkanie z tajemniczym kochankiem. To ogromna rozkosz zmierzyć się z muzyką, która ociera się o renesansowe kolumny, błądzi pomiędzy zdobieniami fasad i osadza się cieniem na złoceniach i posągach. Ton Scherpenzeel dokonał kolejnego włamania do mojego serca. To piąty, solowy album tego wspaniałego holenderskiego muzyka. Dorobek ma naprawdę potężny, zważywszy na bogatą dyskografię zespołu Kayak oraz innych znanych grup, z którymi przez długie lata współpracował.
Fenomenalny artysta, szalony marzyciel. Tworząc „Velvet Armour” dokonał samospełnienia, narodził się na nowo ze zdwojoną siłą, okrzepł w wędrówce przez krainę, gdzie śpiew bardów miesza się z jesiennym brzaskiem. To, co zrobił było jednak cieniem przeszłości. Bardzo odległej, lecz żyjącej w jego sercu swoim niezależnym bytem. Studiował w Hilversum Music Akademy – to wtedy uległ fascynacji muzyką dawną, mistrzami okresu renesansu i baroku. Potem dołączył się do tego szalony zachwyt kompozytorami innych epok, chociażby Camilie Saint-Saens, czego wyrazem był jego pierwszy album solowy „Le carnaval des animaux” z 1978 roku. Niesamowite instrumentarium, jakim się posługuje na płycie „Velvet Armour”, nadaje tej płycie wymiaru dzieła osadzonego korzeniami w innej epoce.
Album otwiera „The Rose and Crown”, który jest wprowadzeniem do niesamowitej wędrówki przez równinę pełną dźwięków zmieniających oblicze rzeczywistości, zakotwiczonych w przeszłości pełnej tajemnic. Smyczki pełnią tutaj funkcję tła ze zmysłowo narzuconą ornamentyką fletu stopionego z głosem Tona. „River To The Sea” jest metaforą cyklu życia, który nie ma końca. Jest jak rzeka, która płynie do morza, jak krew pulsująca w tętnicach – niezależna od wszystkiego. To spokój i dostojność, z jakim nurt przemierza równinę pokrytą płaszczem traw i zmierzchu, kroplami rosy i uśmiechami dziecięcych twarzy. „Noughts and Crosses” - nie ukrywam, że pokochałam te dźwięki jak Francesco Petrarca – Laurę. Wbiegły do mojej duszy, niczym stado srebrnogrzywych ogierów. Ile tu kunsztu, ile potęgi świetlistego brzmienia. To krótki utwór – dworski taniec przerywany ukłonami tancerzy. Rozszalały na płaskowyżu niesamowitej instrumentacji – smyczki, flet, klawesyn… To po prostu dwuminutowa bajka omotana przez płomienie świec i klimat renesansu. „Pillars of Light” jest przedłużeniem nastroju budowanego przez smyczki i flet. Ton Scherpenzeel rzadko występował w roli wokalisty. Jednak na „Velvet Armour” jego śpiew znakomicie wplata się w instrumentalny pejzaż. W jego głosie jest medytacja, głębia i delikatność. Dużo tu instrumentalnych opowieści, chociażby „Secret Garden” ze swoim tematem prowadzonym przez skrzypce. Panią domu jest tu Maria – Paula Majoor, a towarzyszy jej flecistka – Annet Visser. Oczywiście wszystko odbywa się przy udziale pozostałych członków zespołu smyczkowego i samego mistrza Scherpenzeela. „La Joueuse de Luth” to dźwięki lutni spływające spod palców niczym słodki nektar, to głos Tona układający z gwiazd senną mozaikę, to echo lekkie i sensualne. Czasem zastanawiam się dlaczego noc tak sprzyja bardziej zmysłowemu tłumaczeniu języka nut?
Tytułowy temat „Velvet Armour” to kolejny taniec dworski w bardziej nowoczesnej konwencji z duetem Tona i Irene Linders. Instrumentalny „Lily”s Lament” i „Mirrors of Versailles” to eteryczne duety fletu Annet Visser ze skrzypcami Rensa van der Zalma. W tej drugiej kompozycji, instrumenty splatają się z wokalem Scherpenzeela. I jest to po prostu niesamowite. „ Zwierciadła Wersalu” znowu ozdobione są ornamentyką klawesynu i wokalem. Ten album przenosi słuchacza do innego wymiaru, do epoki, gdzie emanacja uczuć mieściła się w artystycznych ramach. „Tears Of Glass” to kolejny instrumentalny pocałunek. Taka eteryczność w pigułce. Dużo tu pieśni kojarzących się z muzyką wędrownych trubadurów, chociażby „Rings Around The Moon”. „Egg Dance” to taniec wsparty na smyczkach, z tematem przewodnim granym przez flet. „Hands Of Time” oczywiście wywołał na mojej twarzy uśmiech z racji tytułu, który mi się bardzo miło kojarzy. Ale to już inna bajka. Sama kompozycja jest prześliczna. Bardzo mnie do siebie przywiązała. Może przez swą niezmierną filigranowość? Przez senny migotliwy rytm? „Marigold” pretenduje do miana kolejnego instrumentalnego ogniwa, które spaja ze sobą elementy w jedną, przepiękną całość, przechodząc w „Tempus Fugit” i „Road Forever”. I byłby to już koniec, ale na deser zostaje jeszcze instrumentalna wersja „River to the Sea”…
Niesamowity album. Jest on jeszcze wzbogacony o wideo – do utworu „My Heart Never Changed”. Śliczne zakończenie. Wszystko to pozostaje w głowie na bardzo długo. Ton Scherpenzeel – artysta urodzony w magicznym miesiącu sierpniu. To mój ulubiony miesiąc. Miesiąc ludzi chodzących z głowami w chmurach.