Finally George powraca po trzyletniej przerwie. Dla niewtajemniczonych, do których sam zaliczałem się przed pierwszym przesłuchaniem nowej propozycji, przybliżę kto kryje się pod tym intrygującym szyldem. To pseudonim niejakiego Georga Hahna, urodzonego w połowie lat 60. w Hamburgu multiinstrumentalisty, wokalisty i producenta, który rozpoczął przygodę z muzyką grając na skrzypcach, które dostał gdy miał 6 lat. W wieku 15 lat zaczął grać na basie i z tym instrumentem dołączył do szkolnego zespołu. Dodatkowo, w kolejnym roku rozpoczął praktyki w znanym studiu nagraniowym w swoim rodzinnym mieście. Z grania w szkole wyrosła grupa Cakewalk, która zdobyła pewną popularność w północnych Niemczech. W 1994 roku uruchomił własne studio, w którym był realizatorem oraz komponował muzykę do reklam. W końcu jednak Georg postanowił, że chce przedstawić światu także jakąś większą formę. Był to już rok 2015. Po kolejnych trzech latach wydał swój debiutancki album „Life Is A Killer”, który spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem (m.in. magazyn „Eclipsed” umieścił go w pierwszej piątce najciekawszych płyt roku). Ten niewątpliwy sukces debiutu spowodował, że Hahn postanowił kontynuować karierę jako Finally George i 13 września tego roku przedstawił słuchaczom swój drugi album, „Icy Skies”. Do nagrań ponownie zaprosił perkusistę grupy Styx, Todda Suchermana, a sam zagrał na basie, skrzypcach, gitarach, instrumentach klawiszowych i perkusyjnych oraz zaśpiewał. Na dysku pojawiają się także, w charakterze gości: Matthias Pogoda (fortepian), Detlef Bösche (organy Hammonda), John Engehausen (gitara solowa), Martin Scheffler (gitara solowa), Ingolf Burkhardt (skrzydłówka), Anja Bublitz (chórki) oraz Anne de Wolff (instrumenty smyczkowe).
Album rozpoczyna spokojny wstęp klawiszowy, do którego po chwili dołącza gitara i śpiew George’a. Pięciominutowy utwór tytułowy ma w sobie wiele z klimatu nagrań Blackfield, Noman czy Porcupine Tree z okresu albumu „Lightbulb Sun”. Oparty jest na brzmieniu gitary akustycznej (choć elektryczna też się tu pojawia, choćby w krótkim solo) i schowanych w tle organach Hammonda (Bösche). Wprost wyśmienity jest fragment, w którym do głosu dochodzą smyki (de Wolff), a wszystko to okraszone ciepłym, delikatnie zachrypniętym głosem muzyka.
Ścieżka numer dwa, zgodnie ze swym tytułem, także zachwyca swym pięknem. „Beautiful”, bo o niej mowa, to ponad 5 minut czystej rozkoszy dla uszu. Fantastycznie jest zwłaszcza w refrenie, w którym George’a wspomaga wokalnie Anja Bublitz. Warto zwrócić uwagę na gitarowe solo oraz krótką partię skrzypiec, a całe nagranie miejscami znów zbliża się nastrojem do twórczości najsławniejszego projektu Stevena Wilsona – tu z kolei brawa dla Suchermana, którego brawurowa partia idealnie wpasowałaby się w nagrania z płyty Jeżozwierzy z 2000 roku.
„Old Friend” to kolejny przykład lekkości w wymyślaniu bardzo ciekawych melodii przez Hahna. To melancholijna ballada o tęsknocie za nieobecnym przyjacielem. Biorąc pod uwagę, że album dedykowany jest pamięci ojca muzyka, Wernera Hahna, można przypuszczać, że właśnie on jest adresatem tekstu. Nastrój utworu podkreślają dodatkowo odgłosy bawiących się dzieci oraz przepiękna wokaliza w wykonaniu Bublitz, a jeśli jeszcze dodamy do tego wysmakowane solo na gitarze zagrane przez Engehausena, to otrzymamy sześciominutową ucztę dla serca i uszu.
W podobnym nastroju utrzymana jest także kolejna kompozycja, „When The Angels Cry”. Tu, oprócz śpiewu, klimat buduje fortepian, gitara akustyczna, ukryte w tle organy, a przede wszystkim zjawiskowa partia zagrana na skrzydłówce przez Ingolfa Burkhardta umieszczona pod koniec nagrania.
“The sky today is grey
But your heart is blue
The sky today is always grey
When the Angels cry for you”.
Umowną stronę B wydawnictwa rozpoczyna bardziej dynamicznie brzmiący „Message”, przywołujący klimat nagrań The Police, z popisem gitarowym Martina Scheffera oraz subtelną końcówką, w której rządzą instrumenty smyczkowe oraz bas. Po tym chwilowym przyspieszeniu powracamy w melancholijne rejony za sprawą najdłuższego w zestawie utworu „I Adore You”. Osiem i pół minuty w większości wypełnione jest samą muzyką, w której królują filmowe klawisze z kosmiczną solówką w stylu Yogiego Langa oraz łkająca gitara (kłania się Gilmour). Warstwa liryczna ogranicza się do zaledwie kilku wersów śpiewanych w bardzo przejmujący sposób, wyrażających ból i strach przed stratą bliskiej osoby:
„I adore you
And nothing can keep me away from love
…
I can’t imagine life without you
Sometimes I feel that I’m losing you
Oh no…”
„When Dreams Don’t Die” to podniosła ballada przywołująca konotacje z twórczością Blackfield, z dominującym fortepianem oraz orkiestracjami i jeszcze jedną pierwszorzędną partią skrzydłówki.
I tak dochodzimy do finału w postaci trwającej ponad 7 minut pieśni „Long Way Home”, w którym na pierwszy plan wysuwa się śpiew Finally George’a, budzący skojarzenia z panami o nazwisku Wilson (Ray i Steven) czy też z Yogi Langiem, podany w otoczeniu pastelowego fortepianowo-klawiszowo-gitarowego tła. W patetycznym refrenie ponownie zbliża się do propozycji duetu Wilson–Geffen, jednak ze znacznie przyjemniejszym wokalem niż drugiego z wymienionych artystów. I jeszcze piękne solo w wykonaniu Engehausena i zaśpiewany jeszcze raz, tym razem delikatnie, refren
“No-one gets out of paradise
Only the lonely pay the price
It’s the game we have to play
It’s over”
i album prawie dobiega końca. Prawie, bo została jeszcze jedna ścieżka. Niby to tylko 40 sekund, niby tylko jakieś stare domowe nagranie, ale sprawiające, że jego wykonanie chwyta za serce. Tylko pianino i skrzypce, na których gra niewprawna jeszcze ręka dziecka. Werner i Georg. Ojciec i syn, „Father & Son”. Niezwykła pamiątka, która stawia wzruszającą kropkę na koniec tej niezwykłej, bardzo osobistej płyty.
Jak w skrócie określić styl, w jakim porusza się Finally George? Rock progresywny? Art rock? Ambitny pop? Wszystkiego po trochu. Myślę, że najlepiej przy tej okazji użyć terminu ‘art pop-rock’. A jeszcze lepiej napisać, że na "Icy Skies" znajdują się pierwszorzędne utwory, wykraczające poza ramy trzyminutowych piosenek, z mnóstwem interesujących melodii, świetnie wyprodukowanych przez samego artystę i zmiksowanych we współpracy z Frankiem Reinke. Słychać, że Hahn ma olbrzymie doświadczenie w pracy w studiu nagraniowym. Muzyka płynie co rusz zachwycając bogactwem aranżacji perfekcyjnie rozplanowanych w dźwiękowej przestrzeni. Jest on także autorem całej muzyki i większości tekstów. Jedynie warstwę liryczną do „When Dreams Don’t Die” i „When The Angels Cry” napisał John Reed Middleton. Za szatę graficzną odpowiada Hajo Müller, który ma na koncie współpracę choćby z Mariuszem Dudą, Stevenem Wilsonem czy Blackfield. Zostając przy ostatnim z wymienionych zespołów – jeśli kogoś nie porwały ostatnie dokonania Aviva Geffena sygnowane tą nazwą, a tęskni za klimatami z pierwszych płyt duetu, to na pewno znajdzie tu sporo dla siebie. Nie zawiodą się także osoby, którym bliskie są pejzaże kreowane na płytach RPWL, Sylvan, Raya Wilsona, Porcupine Tree (spokojniejsze fragmenty albumów „Stupid Dream” czy „Lightbulb Sun”), Lonely Robot, Esthesis czy Pink Floyd.
Nowy album Finally George’a przynosi 50 minut muzyki przez duże M. „Icy Skies”, to dowód na niezwykły zmysł kompozytorski Georga Hahna oraz na godne podziwu umiejętności gry na wielu instrumentach. A jeśli dodamy do tego jego bardzo przyjemny głos, który wyśpiewuje mądre, osobiste teksty, to otrzymujemy mieszankę, przed którą nie sposób się obronić. Krążek zdecydowanie uzależnia, powodując nieodpartą chęć, by wracać do niego wciąż i wciąż.
Jak wspomniałem na wstępie, nie znałem tego artysty wcześniej, zatem jest to dla mnie niewątpliwie odkrycie. Jedno z największych, jakie dotarło do moich uszu w tym roku. Teraz wiem, że następnych nagrań sygnowanych nazwą Finally George już będę wyczekiwał z wypiekami na twarzy. A tymczasem wciskam przycisk „play” i pozwalam, by magiczne dźwięki zawarte na tym krążku porwały mnie kolejny raz…
Zarówno "Icy Skies", jak i wcześniejszy, także bardzo ciekawy album "Life Is A Killer" można nabyć na stronie http://finallygeorge.bandcamp.com