„Orchestra Of Knives” – przyznacie, że to tytuł bardzo intrygujący. Spodobał mi się od samego początku. Ale nie przypuszczałem, że muzyczna zawartość tego albumu porwie mnie aż tak bardzo. Wszystko zaczęło się od nocnego słuchania, tak trochę w pół śnie, trochę na jawie. Potem sesja poranna. A potem popołudniowa. I wieczorna… I za każdym razem płyta brzmiała coraz lepiej. Postanowiłem więc o niej napisać, choć przyznam szczerze, że z nazwą Zeromancer zetknąłem się chyba pierwszy raz w życiu. Nieco później odkryłem, że tworzących ten zespół muzyków znam z innych projektów. Ale po kolei…
Jak się okazuje, ten norweski zespół istnieje już od ponad dwóch dekad, powstał w 1999 roku w wyniku rozpadu formacji Seigmen i ma w swoim dorobku sześć, a teraz już siedem (premiera „Orchestra Of Knives” miała miejsce pod koniec września br.) płyt długogrających. Po ośmiu latach milczenia, jakie minęły od wydania poprzedniej płyty „Bye, Bye Borderline” (tak długa przerwa była spowodowana reaktywacją grupy Seigman (działa w nim dwóch członków Zeromancer: wokalista Alex Møklebust i gitarzysta/wokalista Kim Ljung) oraz rozkręceniem projektu Ljungblut, na czele którego stoi drugi z wymienionych muzyków), powracają intrygująco brzmiąco albumem z mrocznym, słodko-gorzkim opisem naszych dziwnych czasów wypełnionych wszystkim co pomiędzy życiem i śmiercią i w ogóle pełnym rozważań na temat człowieczeństwa. Osadzone w duchu stylowego synth popu i elektroniki nowe utwory posiadają niewyobrażalną wręcz siłę rażenia wynikającą z monumentalnych aranżacji i epicko brzmiących klimatów (choć wszystkie nagrania zawierają się w krótkim 3-4 minutowym rozmiarze). Całość udekorowana jest rozproszoną tu i ówdzie mroczną nostalgią, budzącą jednoznaczne skojarzenia z Depeche Mode, Lunatic Soul i… Rammstein.
Norwescy muzycy (oprócz Møklebusta i Ljunga zespół ten tworzą: Noralf Ronthi, Per-Olav Wiik i Larry Kristansen) wspaniale czują się w intensywnych i monumentalnych, a przede wszystkim wspaniale brzmiących utworach. Jest ich na tej trwającej niewiele ponad 40 minut płycie aż 10 i praktycznie każdy z nich zasługuje na specjalne wyróżnienie. Ja skoncentruję się na kilku, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Podniosły otwierający temat „Testimonial” wysoko wiesza poprzeczkę, błyskawicznie przykuwa uwagę i świetnie wprowadza w następującą po nim muzyczną ucztę dla uszu. Utwór nr 2 – energetyczny „Damned Le Monde” to brzmiący niczym industrialna rockowa Hydra, która z każdą sekundą nabiera coraz większej mocy. Hymnowy „Stand On Ceremony” to lekcja rytualnego piękna, wulkan energii, a zarazem chyba najwspanialszy moment na tym wydawnictwie. „Terminal Love” to oszałamiająca piosenka miłosna, która wzrusza do łez. Szorstkość i miękkość, ciemność i światło, przygnębienie i entuzjazm - wszystko to łączy się w tytułowym rozpędzonym nagraniu „Orchestra Of Knives”…
Wspomniałem o pięciu utworach? Tak, ale zapewniam, że cała dziesiątka budzi najwyższy podziw. Nowofalowo brzmiący „Transparency” czy mocno osadzony w dudniącym beacie rockowego industrialu „Worth Less Than Deutsches Marks To Me”, a także bardziej liryczne nagranie „Mourners”, w którym wokal Møklebusta zaskakująco blisko przybliża się do Mariusza Dudy - to niezwykle nośne piosenki. Wszystko to spowodowało, że po wielokrotnym wysłuchaniu tego albumu muzycy tworzący Zeromancer objawili mi się jako prawdziwi mistrzowie elektronicznej melancholii, projektanci muzycznego świata, który żywi się cieniami, nostalgią i intensywnym powiewem industrialu oraz nowej fali. „Orchestra Of Knives” to bukiet emocji: miękkich, napiętych, fascynujących, czystych i zawsze prawdziwych. Jeśli jesteście gotowi na intensywną, a przy tym wzruszającą jazdę, zapraszam na pokład. Proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa. I przygotujcie się na prawdziwe emocjonalne rollercoastery.