Zawsze gdy piszę recenzję płyty, muszę mieć komfort posiadania absolutnego spokoju, możliwości skupienia się na niej w stu procentach. Wtedy mogę wchłonąć ją nuta po nucie, takt po takcie, strawić wszystkie krzyżyki i bemole, zmetabolizować fermaty, zespolić się w jedność z całą masą dźwięków, drżenia strun, gitarowych riffów, uderzeń w bębny i akordów na bieli i czerni klawiszy. To jak przejście na druga stronę tęczy. Wulkan wybucha, a wypływająca z niego lawa emocji zastyga na papierze tekstem, który zatrzymuje w sobie czarowność chwili. Niezmiernie ucieszyła mnie możliwość napisania kilku słów o najnowszym albumie grupy Monarch Trail. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Tak, uwielbiam wierzyć w to co robię, uwalniać z duszy mustanga szaleństwa, popłynąć w znane i nieznane. W nieprzewidywalną czeluść rzeczywistości, która kryje mnóstwo zagadek i niespodzianek.
Historia zespołu rozpoczęła się w 2014 roku. Monarch Trail narodził się w Dundas znajdującym się w kanadyjskiej prowincji Ontario. Początkowo jako solowy projekt klawiszowca i wokalisty Kena Bairda. Dołączyli do niego perkusista Chris Lamont i basista Dino Verginella. Jeszcze w 2014 roku ukazał się pierwszy album grupy - „Skye”. Wystąpiło na nim trzech świetnych gitarzystów: John Mamone, Kelly Kereliuk i Steve Cochrane. Na następną płytę studyjną - „Sand” - trzeba było czekać trzy lata. Nagrana była w tym samym składzie. Mamy rok 2021 i oto ukazał się trzeci album, którego premiera miała miejsce pod koniec października. Na płycie zatytułowanej „Wither Down” zabrakło już Johna Mamone, za to pozostali panowie zostali wpisani w oficjalny skład zespołu.
Album zawiera sześć kompozycji, których autorem jest Ken Baird. Płytę otwiera utwór tytułowy - „Wither Down”. Pierwsze wrażenia to głębia klawiszy i nastrojowość podobna do Supertramp. Trudno, żeby nie było dużo impresji fortepianowych, skoro to podstawowy instrument kompozytora całego materiału. Czuje się to skupienie na pianistycznych wersach. Pasażowe motywy rozkwitają w karkołomne harmonie łamane przez organową stylizację naznaczoną przez pozostałe instrumenty. Temat przewodni jest rozciągnięty w czasie przez klawisze, zazębiające się z delikatnym, nieśmiałym wokalem. Niestety siła głosu Kena stanowi pewien mankament. Rekompensatą jest fantastyczne brzmienie, niebiańskie dźwięki wysypujące się niczym perły spod palców Bairda. Wokal sprzęgający się ze śpiewną gitarą, sekcja rytmiczna wzmocniona tematem opowiedzianym oktawami, rozbudową eterycznej lekkości przez orkiestralne tło.
Utwór nr 2 - „Echo” – to połączenie przebojowości z progresywnym aranżem. To najkrótszy utwór na płycie. Trwa zaledwie sześć minut, na końcu których pojawia się świetna klawiszowa improwizacja. Spokojny, genesisowy „Canyon Song” ma ciekawą budowę, pełną ornamentów i wreszcie solówki gitarowe. Fakt, że bardzo krótkie, ale za to niezmiernie efektowne. Kelly Kereliuk to fenomenalny gitarzysta, znany chociażby z Lost Symphony. Aż szkoda nie dać mu dłużej zabłysnąć swoim talentem. „Waves Of Sound” to rozbudowana kompozycja. Bardzo piękna i rozświetlona częstymi zmianami dynamiki, przechodzeniem przez wachlarz różnej nastrojowości. To znakomity pejzaż stworzony przy użyciu farb sporządzanych z kawałków nieba, odłamków gwiazd i mgły wypełniającej źrenicę przestrzeni. Najpiękniejsza kompozycja tego albumu to „Megalopolitana” o jazzowym wstępie rozpływającym się w niewinne chórki, taki miękki, lekko synkopowany dialog pomiędzy klawiszami i sekcją rytmiczną. Krótki melodyczny temat prowadzi do następnej sekwencji łamańców i stylistycznych przerzutni, by w dziesiątej minucie zapachnieć klimatami spod znaku Yes. Aż szkoda, że nie ma tutaj Jona Andersona. Na zakończenie Monarch Trail przedstawia „All Kinds Of Futures” – nagranie odrobinę nawiązujące do pierwszego utworu na płycie. Bardzo dużo tu ekspresji i światła. Taki ostatni promień słońca, zanim dobrniemy do grani zachodu.
„Wither Down” to bardzo piękna płyta. Z prawdziwą przyjemnością słucha się jej do samego końca… I warto jeszcze nie raz do niej powrócić.