Każda nowa płyta Deep Purple jest dla mnie nie tylko wydarzeniem stricte muzycznym, ale może przede wszystkim emocjonalnym. Jestem związany z zespołem na dobre i na złe od 30 lat choć myślę, że dopiero teraz, przy okazji płyty „Turning to Crime”, odczuwam przemożną siłę tej relacji. Bo każda kolejna płyta zespołu jest trochę jak wygrany los na loterii. Tym bardziej, że w zasadzie po raz pierwszy od połowy lat 70. zespół wydaje dwie kolejne płyty w zasadzie rok po roku.
Dzięki konszachtom Artura Chachlowskiego miałem możliwość przedpremierowo zapoznać się z płytą oraz przeprowadzić pierwszy w życiu wywiad z Donem Aireyem. Deep Purple nie mogąc koncertować, ani nawet się spotkać, postanowili nagrać płytę z utworami artystów, którzy sami stanowili inspirację dla członków zespołu, dzięki czemu mogli pominąć etap komponowania nowych utworów. Można nawet powiedzieć, że okres pandemii dodatkowo wzmógł modę na covery. Jest ich wysyp, począwszy od nazwisk z pierwszych stron gazet, kończąc na niezliczonej rzeszy youtuberów, którzy wykonując z talentem cudze kompozycje uzyskują czasami „zasięgi”, o których mogą obecnie często pomarzyć sami coverowani artyści. Dziwne czasy.
Pandemia wymusiła nietypowy dla Deep Purple sposób nagrania płyty w trybie „on line”. Zespół szczyci się, że jego własne utwory powstają w wyniku wspólnej improwizacji. Tym razem musiało być inaczej. Z podszeptu producenta Boba Ezrina powstał projekt przejściowy. Każdy z członków zespołu wskazał po kilka kompozycji, które chciałby nagrać. Metodą demokratycznego głosowania wybrano około 15. Następnie każdy z instrumentalistów, Don, Steve oraz Roger, przygotowali wstępne wersje demo, do których poszczególni muzycy dogrywali swoje partie w domowym zaciszu.
Podobno początkowo zespół nie był do końca przekonany co do sensowności i powodzenia projektu, dopóki nie usłyszeli nagranych partii bębnów Iana Paice’a. Najbardziej zdystansowany co do idei płyty był sam Gillan, może dlatego, że sam ma już na swoim koncie kilka płyt z coverami, a może z przekory, że jego własne propozycje przegrały w demokratycznym głosowaniu. Choć może kiedyś usłyszymy jeszcze Gillana np. w utworze „Rings of Fire”?... W dzisiejszych czasach niczego nie można wykluczyć. Nawet tego, że coverowy projekt doczeka się kontynuacji...
Szczerze, to nigdy nie traktowałem do końca na serio twierdzeń zespołu o konieczności nagrywania płyty na żywo, ponieważ nawet z autopsji wiem, że można to robić na wiele różnych sposobów osiągając dobre efekty. Fakt jest bowiem taki, że nowa płyta Deep Purple od strony brzmienia nie odstaje w niczym od wcześniejszych płyt zespołu. Co więcej, jest ono bardziej naturalnie i surowe niż poprzednie płyty nagrywane na żywo w studio. Tym razem Bob Ezrin powstrzymał swoje producenckie zapędy stawiając na bardziej klasyczne trochę „oldskulowe” brzmienie.
Wybór utworów może zaskakiwać i zapewne nikt w tym przypadku nie będzie czuł się w pełni usatysfakcjonowany. Przy czym w moim przypadku w większości same oryginały nie robiły na mnie wrażenia. Ot, takie różne oldies i dziwaczne wykopaliska. Jednak dla kogoś, kto zna gusta członków zespołu wybór ten nie powinien być specjalnym zaskoczeniem. Nie jest tajemnicą, że Gillan oraz Glover (Don Airey określił ich muzycznymi bliźniakami) wywodzą się z pierwotnego rock and rolla (skiffle) oraz bluesa. Ian Paice kocha jazz oraz big bandy. Zaś początki kariery Dona Aireya oraz Steve’a Morse’a osadzone są w jazzrockowych klimatach początku lat 70. Nie mówiąc już o przechyle Steve’a w stronę południowoamerykańskiego stylu grania.
Z tego wszystkiego okazało się, że to odsądzany przez część fanów od czci i wiary Morse zapewnił miejsce na płycie kompozycjom, które najbliższe były stylowi Deep Purple. „Oh Well” (Fleetwood Mac), „Lucifer” (Bob Seger band) czy „Shapes of Things” (Yardbirds) – to jego wybór. Glover odpowiadał m in. za wersję „7and7 is” (wykonywali to kiedyś w Episode Six) czy „White Room”.
Z tego wszystkiego wyłoniła się dosyć eklektyczna mieszanka z pogranicza rock and rolla, bluesa, jazzu, country oraz rocka. Jednak Deep Purple mają na tyle zespołowej charyzmy i kunsztu, że udało im się sprowadzić to wszystko do wspólnego mianownika.
Jeżeli ktoś czytał moje recenzje singli promujących album „7and7 is” oraz „Oh Well”, to nietrudno w nich zauważyć stan prawie ekstatycznej euforii. Płyta jako całość jest również świetna. Wykonawczo jest to sztos. Nie ma tutaj śladu po bylejakości wcześniejszych purple’owych coverów. Aranżacyjnie wszystko tu pasuje do siebie, muzycy są idealnie zgrani ze sobą, grają z olbrzymim luzem i entuzjazmem. Słychać jak dobrze rozumieją muzykę niezależnie od stylu i jak łatwo się w niej odnajdują. Nie próbują robić na siłę hard rocka, tam gdzie go pierwotnie nie było, ale wszystko co grają i tak jest przesiąknięte duchem muzyki ich zespołu.
Jednak przede wszystkim słychać niesamowitą radość z grania i płynącą z tego energię. O ile ostatnia płyta „Whoosh” była bardziej stonowana i dominowały na niej klawisze Aireya, to tutaj proporcje zostały lepiej wyważone: gitary mają fajne rootsowe, ciemne brzmienie, a Don znacznie częściej niż zwykle gra na pianinie. Steve Morse radzi sobie w coverach całkiem dobrze. Jego gra jest stonowana i dobrze oddaje ducha poszczególnych kompozycji. Jego solo w „White Room” zostanie zapewne w śród fanów zapamiętane na dłużej. Momentami to południowoamerykańskie czy jazzujące granie stylistycznie bardzo mu odpowiada. Jednak, co by nie mówić, gwiazda tej płyty może być tylko jedna. Mowa oczywiście o Gillanie. W jego przypadku czas też nie tyle się zatrzymał, co się cofnął. Operuje całą szeroką barwą swojego głosu, od przepięknego dołu po wysokie rejestry. Jego wokal jest surowy, szczery i pełen emocji. W zasadzie każdy utwór brzmi jakby był stworzony dla Gillana. Dlatego też płyta ta przekracza granicę świata coverów, ponieważ niezależnie od stylu wykonywanej muzyki jego własny niepowtarzalny styl i głos wokalisty odciskają tak silne piętno, że utwory te stają się od razu bardzo „Gillanowskie”.
W części utworów Gillan wyraźnie dostosowuje linię melodyczną pod siebie np. w „7and7 is” czy w „Watching the River Flow”. Zjawiskowo wypada śpiewając a capella w „Oh Well” czy może przede wszystkim w „Let the Good Times Roll”, które powinno zawisnąć w galerii najlepszych w historii wykonów Gillana. To że świetnie wypada w klasycznych rock and rollach („Rocking Pneumonia and Boogie Woogie Flu” czy „Jenny Take a Ride!”) było oczywiste, ale równie dobrze radzi sobie w całym repertuarze niezależnie od stylu.
Trochę bałem się jak Deep Purple wypadną w klasycznym utworze Cream. Postawili na wierność oryginałowi, Gillan pięknie prowadzi melodię. Ian Paice gra w sposób może nawet za bardzo odzwierciedlający oryginale partie Gingera Bakera. Nowością są oczywiście partie klawiszowe, ale są na tyle wkomponowane w całość, że tylko podkreślają pierwotne dostojeństwo utworu.
Jednak według mnie najbardziej magiczne wykonanie Gillana to „Gimme Some Loving” z kończącej płytę składanki „Caught in the Act”. Tam pojawia się coś dla mnie zupełnie magicznego w jego głosie gdy śpiewa „so glad we made it”, coś co wznosi ten utwór na zupełne inny metafizyczny dla mnie poziom.
Nie można też zapomnieć o elementach zupełnie humorystycznych, których nie brakuje. W „The Battle of New Orleans” (Lonnie Donegan/Johnny Horton) głównym wokalistą jest Roger Glover. A wszyscy wiedzą, że Roger can’t sing. Jednak Gillan wyciąga do niego w tym utworze pomocną dłoń. A sam utwór opowiada o przegranej bitwie Anglików wojnie o niepodległość USA. Roger Glover pojawia się jeszcze, tym razem jako drugi wokalista, w utworze „Dixie Chicken” (Little Feet) i jest to jedyny utwór, któremu wokalnie czegoś brakuje, a mianowicie, żeńskich soulowych chórków, które nadawały klimat oryginałowi tej kompozycji. Jest to też w sumie najdziwniejszy dla Deep Purple utwór z całej płyty.
Z innych ciekawostek, to w „Rocking Pneumonia” pojawia się motyw riffu ze „Smoke on the Water” fajnie wykorzystany w animowanym teledysku do tego utworu. Zaś w „Jenny Take a Ride!” wykorzystano cytat z „Runaway”, na bazie którego Morse buduje gitarowe solo. W końcówce „Watching the River Flow” pojawia się improwizacja Dona Aireya na fortepianie wyjęta jakby żywcem z prób do Konkursu Chopinowskiego. Swoją drogą Don Airey jest miłośnikiem twórczości Chopina i nawet planuje wydanie solowego albumu z muzyką fortepianową.
Nie można w przypadku tej płyty pominąć roli perkusisty Iana Paice’a, który jest być może najważniejszą osobą na albumie, zaraz po wokaliście. To on zapewnia niesamowity drive i energię całej płycie grając jednocześnie z rockandrollową i jazzową lekkością, połączoną ze świetną techniką i rockową mocą tam, gdzie okoliczności tego wymagają. Wiele utworów zapewnia energię zjawiskowym partiom perkusji. Czy będzie to rytm znany z „Highway Star” pojawiający się w „Jenny Take a Ride!”, czy nawiązania do „Mandrake Root” w „7and7 is” czy małe perkusyjne solo w końcówce „Shape of Things”.
Roger Glover jak zwykle ze swoimi prostymi, ale dynamicznymi partiami basu idealnie odnajduje się w przestrzeni pomiędzy bębnami Paice’a, a gęstą grą instrumentalistów.
Don Airey na tej płycie częściej używa fortepianu i minimooga niż organów Hammonda, choć nie znaczy to, że w kluczowych momentach nie buduje potęgi brzmienia zespołu w oparciu o ten instrument, vide fragment „Dazed and Confuzed” czy świetny „Lucifer”.
Poza płytą znajduje się outtake „(I am) Road Runner”, którzy abonenci newslettera DP otrzymali w wersji cyfrowej. I faktycznie, z tym utworem jest jakiś problem aranżacyjny. Bob Ezrin próbował go rozwiązać przyozdabiając cały miks dęciakami oraz solem na saksofonie, czym wywołał jednak poczucie przesytu. Tak więc decyzja o pominięciu akurat tego utworu była zasadna.
Jest jeszcze jeden utwór, który nie trafił ostatecznie na płytę – „Chest Fever” z repertuaru The Band (jego krótki fragment promował jednak więzienną sylwetkę Dona Aireya w kampanii na FB). Utwór, który jak twierdził Jon Lord, zainspirował ich w przeszłości do skomponowania „Might Just Take Your Life” z płyty „Burn”. Don Airey twierdzi, że zrobił do niego piękną aranżację w nietypowym metrum 9/8, do którego Ian Paice nagrywał bębny przez dwa dni. Jednak całość zablokował Gillan twierdząc, że nie jest w stanie zaśpiewać tak idiotycznego tekstu.
Nie można mieć specjalnie złudzeń, że w dzisiejszych czasach Deep Purple zawojują świat swoją muzyką, zresztą sam tytuł płyty oddaje dystans, jaki zespół ma sam do siebie. Z okładki płyty patrzą na nas zdjęcia członków zespołu - starych ludzi celowo pozbawionych jakiegokolwiek retuszu, a nawet uwypuklających nieubłagany upływ czasu. Ludzi pogodzonych ze swoją starością, dających nam do zrozumienia: jesteśmy jacy jesteśmy, możesz to wziąć co ci oferujemy, ale dla ciebie ani się nie zmienimy, ani nie będziemy udawać kogoś kim nie jesteśmy. I to jest chyba najlepsza recenzja tego albumu.