Jest, piątek rano 5 listopada 2021 roku. Pierwotnie chciałem spisać swoje wrażenia z nowego singla Deep Purple na bieżąco podczas premierowych odtworzeń o północy, ale złożoność tematu trochę mnie powstrzymała i postanowiłem oddać się chwili dłuższej refleksji.
Dawno nie miałem tak, że jakikolwiek nowy kawałek zapewnił mi tak trudny poranek, ale przesłuchałem go w nocy chyba ze 30 razy non stop.Trzy godziny słuchania to trochę chorobliwe, ale daje przedsmak tego, że przynajmniej dla mnie stan purpurowej euforii trwa.
„Oh Well” nie był już aż takim zaskoczeniem jak „7 And 7 Is”. Fragmenty utworu były mocno wykorzystywane do promocji albumu „Turning to Crime”. Tak więc pomimo, że spore fragmenty utworu znałem już i nie sądziłem, że spotka mnie już jakieś duże zaskoczenie, to jednakże podczas pierwszych odsłuchów zostałem nieco przytłoczony lawiną dźwięków, dynamiką i tempem zmian w nim zachodzących.
Podobnie jak w przypadku „7 And 7 Is”, mój muzyczny radar ominął tę niemalże kultową kompozycję Petera Greena z końcowego okresu jego przygody z grupą Fletwood Mac. Tak więc nie mam z oryginałem tego utworu żadnego emocjonalnego związku.
Petera Greena widziałem raz na żywo, około 1997 roku, ale był on wtedy dla mnie dodatkiem do duetu Neil Murray i Cozy Powell, którzy tworzyli sekcję rytmiczną tego gitarzysty.
„Oh Well” pochodzące z późnego 69 roku stanowi kolejny dowód na potwierdzenie tezy, że korzenie współczesnego hard rocka sięgają dużo głębiej niż wielka trójka Led Zeppelin, Black Sabbath oraz Deep Purple. Te zespoły nie powstały w muzycznej próżni, tylko w wyniku stopniowej ewolucji, której jeden z fundamentów stanowi przedmiotowy utwór. Świetny protobluesowo-rockowy gitarowy riff, dziwna poszatkowana konstrukcja z częścią wokalną, której formułę zapożyczyło i do perfekcji rozwinęło Led Zeppelin. Stylistycznie i historycznie utwór ten wydaje się być niemalże stworzony dla Deep Purple.
Podobnie jak w przypadku „7 And7 Is”, Deep Purple pozostając wiernym ogólnej stylistyce kompozycji, jednocześnie czyni go mocno purpurową, wprowadzając również autorskie rozwiązania aranżacyjne partii instrumentalnych, tak że granica między tytułową kradzieżą, inspiracją zupełnie się zaciera.
Sam utwór trwa dokładnie cztery i pół minuty, ale jest w nim tyle zwrotów akcji, że mógłby trwać dużo dłużej. W pierwszej chwili poszatkowana forma utworu może wywoływać u słuchacza wrażenie stylistycznego bałaganu, ale przynajmniej u mnie, po kilku odsłuchach wszystko idealnie połączyło się w całość.
Zespół prezentuje znowu całą paletę purpurowych barw, brzmień oraz tradycji charakterystycznych dla stylu klasycznego Deep Purple jednocześnie uwzględniając elementy charakterystyczne dla twórczości duetu Morse - Airey. (Tak pamiętam, że ‘bez Blackmore’a i Lorda nie ma Deep Purple’, ale muszę z tym problemem żyć, już jakoś ze 20 lat) Świetnie zagrane i zaaranżowane riffy pracują idealnej harmonii z organami hammonda. Gitara Morse’a tym razem nie została schowana za ścianą klawiszy i pewnie prowadzi cały utwór.
Krytycy stylu gry Steve’a Morse’a będą pewnie narzekać na powtarzalność jego gitarowego sola w krótkiej szybkiej części, choć energia podkładu generowana przez resztę zespołu wynagradza z nawiązką tę okoliczność. W drugiej części utworu pojawia się nagle barokowa gitarowo–kawiszowa kadencja dla której trudno znaleźć pierwowzór w oryginale, taka napierdalanka, ocierająca się niebezpiecznie o terytoria zarezerwowane dla małych wyznawców pirotechniki gitarowej spod znaku Malmsteena. W pierwszej chwili wrażenie było „what the f***”, bowiem z osadzonego w tradycji bluesowej grania przechodzimy nagle do dźwięków z zupełnie innej bajki. Jednak po kilku odsłuchach całość osadziła się w mojej głowie. Paice z Gloverem pod spodem grają cudowne rzeczy tworząc zjawiskowy fundament rytmiczny.
Nie chcę się narażać się fanom progresywnego metalu spod znaku Dream Theatre, ale weterani z Deep Purple pokazują, że można zagrać mocno intensywne i progresywne dźwięki z towarzyszeniem mniej matematycznej sekcji. Zresztą praca sekcji rytmicznej to kolejny dowód na odrodzenie Iana Paice’a i powrót do bardziej finezyjnej i technicznie zaawansowanej gry, której w takim przekazie nie słyszeliśmy chyba od czasów „Purpendicular”.
Gillan śpiewający acapella jest klasą sam dla siebie. Ma lekko zachrypnięty głos z niesamowitą głębią i siłą przekazu. Jego sposób intonacji, budowania emocji i frazowania jest miodem na moje uszy. Dostał też zresztą tym razem do zaśpiewania jedną zwrotkę więcej niż w oryginale.
Końcówka utworu to kolejna zmiana klimatu: spokojna piękna gitarowo-klawiszowa melodia zbudowana na bazie dźwięków z końcówki oryginału. Mogłaby ciągnąć się w nieskończoność, ale jak wszystko, co najlepsz,e kończy się przedwcześnie.
Dla mnie, jako fana Deep Purple, to prawdziwa muzyczna uczta.