Co by było, gdyby skrzyżować Pink Floyd ze stylistyką rocka południowych stanów USA? Ano wyszłaby z tego mniej więcej płyta „Antlers in Velvet” grupy Leon III.
Dla mnie to jedna z pozytywniejszych muzycznych niespodzianek 2021 roku. Każdego roku fale dźwiękowych oceanów wyrzucają na brzeg nieznane, muzyczne perełki i wydaje mi się, że niniejszy album ociera się o to zaszczytne miano. Nagrał go zespół szerzej nieznany. Właściwie to projekt dwóch panów, Andy’ego Stepaniana i Masona Brenta, którzy do współpracy zapraszają innych muzyków. Niemniej jednak, na płytę duetu to nie wygląda, bo brzmienie jest bogate i wielofakturowe.
Można powiedzieć, że „Antlers in Velvet” to również nie jest wydawnictwo, które promuje się jako gatunkowa płyta rocka progresywnego, ale po jej przesłuchaniu nie mam cienia wątpliwości, że należy ją zakwalifikować do tej właśnie kategorii. W playlistach serwisów streamingowych zespół trzyma się okolic Nashville, choć grupa jest de facto z Teksasu. Ów duch southern rocka w muzyce Leon III (czytamy: Leon The Third, jak papież) określić należy jako słyszalny, więc recenzenci podejmują się dość karkołomnego zadania, próbując jakoś zaklasyfikować ten muzyczny crossover. Wyczytałem chociażby, że Leon III to rock psychodeliczny plus Americana, w czym w sumie coś jest, ale dla progrockowego słuchacza może to zabrzmieć nieco groźnie. Dlatego spróbujmy inaczej: Leon III to po prostu klimaty a’la Pink Floyd z niemałą domieszką Grateful Dead i akcentami southern rocka. Per analogiam, w podobny sposób, jak Mostly Autumn “ubrało” floydów w szaty celtyckiego folku, tak Leon III przenosi ducha ich muzyki w te okolice, które patrolował Strażnik Teksasu.
I choćby dlatego jest to płyta dosyć niecodzienna. Szukam w pamięci podobnego mariażu stylistyk w muzyce okołoprogresywnej i trudno mi w ostatnich latach wskazać album, który brzmiałby podobnie.
Jeśli komuś jednak włącza się w tym momencie obraz dziarskiego country i gości w kapeluszach, to nic z tych rzeczy. „Antlers in Velvet” to przede wszystkim płyta dosyć wolna. Całość utrzymana jest mocno w stylistyce downtempo, co oznacza w praktyce dużo plumkania, które sobie zapuszczamy, by tak wokół płynęło i w ten sposób mijają nam kolejne minuty ładnych dźwięków. Okazjonalnie płyta nabiera pazura za sprawą zabrudzonego brzmienia gitar, ale całość właściwie w żadnym momencie nie wykracza poza ramy albumu nastrojowego i subtelnego. Okazjonalnie również zahacza o pewne klimaty, które są nad Wisłą bardzo lubiane. „Antlers in Velvet” poleciłbym fanom grup Archive i The Gathering.
I dlatego właśnie naprawdę mam pewien problem, by dobrze ten album opisać. Pink Floyd w Teksasie - okej. Ale kompletnie nie brzmi to jak country czy Americana - hmm, no dobrze. W sumie to mamy tu nawet akcenty triphopowe!
Na docenienie i uwagę zasługuje tutaj całkiem sporo rzeczy. Od bardzo ładnego, dopieszczonego brzmienia, przez oniryczne harmonie wokalne, po wielowątkowe kompozycje, które nierzadko rozwijają się dosyć leniwie, by nagle zaskoczyć jakimś ciekawym aranżacyjnym twistem. Czuć muzyczną dojrzałość. To płyta, w której nic się naszym uszom nachalnie nie narzuca. Album całkowicie pozbawiony taniego efekciarstwa, a jednocześnie zdecydowanie ponadprzeciętny. Prawdę mówiąc, uwielbiam takie muzyczne niespodzianki. Coś fajnego właściwie znikąd.
Papież Leon III to ważna postać historyczna, która została wyniesiona do rangi świętego. Może nie powiedziałbym o płycie „Antlers in Velvet”, że to święty obowiązek ją znać. Ale kompletując pod koniec roku topkę ulubionych albumów AD 2021, z pewnością zaliczę ją do grona przynajmniej błogosławionych.