Generalnie nie jestem zwolenniczką wszelkich klasyfikacji i szufladkowania muzyki, porównywania i dopinania etykietek. Każdy chce być oryginalny, niepowtarzalny, mieć silnie zaznaczoną indywidualność artystyczną. Z reguły staram się od tego typu praktyk być jak najdalej. Tym razem zespół zrobił to sam, zdefiniował muzykę jaką tworzy i z którą się utożsamia. Brytyjczycy z Grace And Fire określili to, co grają jako melodyjny, progresywny hard rock.
Grupa istnieje od 2019 roku, a założona została przez wokalistę Andrè Sainta i gitarzystę Aarona Gidneya (z Shadow Of Acolyte). Wkrótce dołączył do nich basista Tim Ashton (ex-Galahad) i grający na perkusji Graham Brown (Paradox Twin, Cairo). „Elysium” to ich debiut fonograficzny - bardzo udany, dopieszczony z niebywałą elegancją, niczym dobrze skrojony garnitur. Godzinna jazda na szalonym ogierze o stalowych oczach i grzywie płonącej żywym ogniem. Dziesięć utworów - jak dziesięć królestw przez które trzeba przejść, aby poczuć słodki smak na ustach.
Album otwiera instrumentalny temat - „Overture”. Drapieżne riffy – przemyślane, głębokie z metalowym pazurem, nakładają się na tło otoczone przydymioną klasyczną aureolą i szczyptą elektroniki budującej metryczny motyw o zadziornym zakończeniu. Czuje się tu potencjał i pomysłowość. Szczególnie ten niebanalny, dysonansowy, zwariowany epilog. Utwór numer 2 to „Elysium” - kompozycja tytułowa. Strzał w dziesiątkę. Sen nocy letniej przetłumaczony na język klawiszowo-gitarowych improwizacji. Cudowny refren, pełen patosu i wysublimowanej harmonii. Czasem wyłania się spomiędzy tych soczystości delikatny przebłysk elektroniki, niczym ukryta wisienka na torcie. „Breathing Murder” obfituje w bardziej motoryczny, klawiszowy akompaniament, zwarty w swojej strukturze z rytmem basu i perkusji. To co potrafi zbudować na tej mocnej podstawie Aaron Gidney jest zadziwiające. Z niebywałą precyzją umie zestroić się z głosem Andrè Sainta. Czuje się wyraźnie, jak dobrze się rozumieją. Być może to kwestia, że znają się już długo i od czasu Shadow Of Acolyte tworzą rodzaj teamu - wspólnie pisząc i koncertując. Natomiast za precyzyjne fantazje klawiszowe jest w tym kawałku odpowiedzialny… Derek Sherinian. W tym jednym utworze pojawia się na tej płycie jako gość specjalny.
Bardzo ciekawym utworem jest „Paradise Lost”, gdzie można usłyszeć kolejnego gościa – Görana Edmana. Jego charakterystyczny głos nadaje tej kompozycji specyficznego zabarwienia i smaku. Jest to jeden z moich faworytów na tym krążku. Stanowi on chwilę kulminacji, zadumy przed pełnym niespożytej energii nagraniem „Chains Of Sanity”. Wspiera się ono na tętniącej sekcji rytmicznej (Tim Ashton - Graham Brown). W „Sea Of Dreams” przeważają zaś senne, nastrojowe dźwięki – upajające swoją słodyczą, zaklinające balladowa nutą.
Wcześniej wspominałam już o znakomitych muzykach, którzy przewijają się przez ten album. Kolejny kawałek, „A Warrior’s Tale”, ozdobił głos Marka Boalsa. To amerykański wokalista, kojarzony z albumami Yngwie Malmsteena i Dokken oraz świetny muzyk, który dodaje tu niebywałej pikanterii i szaleństwa. Panowie Saint i Boals brzmią razem znakomicie, trochę rock-operowo, w klimacie Avantasii. Kompozycja „Eyes Of Seer” to dobra aranżacja i mocno zakręcone rytmy. Zakończenie płyty obejmuje kompozycja „The Great Divide” podzielona na dwie części: krótszą, instrumentalną i ponad ośmiominutową część drugą. Pierwsza odsłona to przepiękne gitarowe solo, zgrabnie przechodzące w część drugą: znacznie dłuższą, z ciekawym pomysłem przerzucania tematu głównego pomiędzy poszczególnymi instrumentami, aby w punkcie kulminacyjnym został on przejęty przez Andrè Sainta. Jest to rodzaj konkluzji – podsumowania całości wykończone niesamowitym brzmieniem gitary Gidneya, z iskrą wirtuozerii wymieszanej z monumentalną klawiszową sekwencją. Powrót do wokalu jest ostatnim rozdziałem tej opowieści. Przepiękne zakończenie…
„Elysium” - ile w tej nazwie symboliki, a ile przekory? Ile w tej historii filozofii, a ile fantazji - to zależy od nas samych i postrzegania świata, w którym żyjemy. Dlatego „Elysium” wcale nie musi być częścią Hadesu, czymś mrocznym i złowrogim. Może być krainą nad bezkresnym oceanem, gdzieś na zachodnim krańcu świata – miejscem wiecznego szczęścia i wiosny. Czym jest naprawdę? Jest tym, czym chcemy żeby było.