Jakiś czas temu recenzowałem album pewnej znanej gwiazdy rocka i zaryzykowałem wtedy stwierdzenie, że jedynym powodem, dla którego ludzie zainteresowali się tą płytą było to, kto był zaangażowany w jej nagranie, a nie wartość zawartej na niej muzyki. W przypadku „Envy Of None” jestem w stanie powtórzyć dokładnie to samo. Ile by nie mówić o piosenkarce Maiah Wynne lub słynnym producencie i inżynierze dźwięku, Alfie Annibalinim (gitara, instrumenty klawiszowe, programowanie), lub też współzałożycielu formacji Coney Hatch, Andy Curranie (gitara basowa, syntezator basowy, programowanie, gitara, chórki), to muzyczny projekt zrealizowany z ich udziałem wzbudza zainteresowanie dopiero wtedy, gdy dołoży się doń nazwisko czwartego członka zespołu - gitarzysty grupy Rush, Alexa Lifesona.
Po śmierci Neila Pearta wiele osób zastanawiało się czy Alex lub też Geddy Lee powrócą do nagrań studyjnych, biorąc pod uwagę, że spędzili praktycznie całe swoje muzyczne życie w Rush. Jestem pewien, że większość fanów oczekiwała, że coś się wydarzy w pewnym momencie, lecz przyznam szczerze, że chyba nikt nie spodziewał się takiego rozwiązania, z jakim mamy do czynienia na płycie „Envy Of None”. Przede wszystkim dlatego, że Lifesona zawsze będziemy utożsamiać z zespołem, w którym za perkusją zasiadał prawdziwy „profesor” - jeden z najlepszych perkusistów w historii rocka, a jednak Alex wrócił do życia artystycznego zespołem, w którym… wszystkie bębny są zaprogramowane. Ponadto, mimo że jest na tej płycie tu i ówdzie kilka solówek gitarowych, przez większość czasu są one schowane gdzieś daleko w tle. Jest to w większości album popowo-elektroniczny, w którym głównie skupiono się na syntezatorach i wokalu Maiah. Nie ma wątpliwości, że jest ona dobrą wokalistką, a sam zespół jest dobry w tym, co robi, ale czy ogólny efekt jest zadawalający?
Jedyne, co wiem na pewno to to, że mi się to nie podoba, naprawdę nie lubię tej płyty i prawdopodobnie nie grałbym jej tak często, gdybym nie wiedział, że w realizację tego materiału zaangażowany był jeden z najlepszych kanadyjskich rockmanów. I jest to zasadniczy problem, jaki mam z tą płytą. Wiem jednak, że gdyby Alex zdecydował się nagrać i wyprodukować coś, co by w jakikolwiek sposób było podobne do Rush, zostałby prawdopodobnie mocno skrytykowany za to, że zrobił to bez Neila Pearta. Zrobił więc coś, czego z pewnością nigdy się po nim nie spodziewałem…
Na koniec powiem tylko tyle, że chociaż mamy tutaj do czynienia z zespołem jedynego w swoim rodzaju Alexa Lifesona wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze ten album zakręci się w moim odtwarzaczu.
Tłumaczenie: Artur Chachlowski