Lo Moon wkroczyli do świata muzyki naprawdę w wielkim stylu. Ich debiut z 2018 roku wydany przez Columbia Records, opatrzony tylko nazwą zespołu, był arcyciekawą mieszanką klimatów w stylu Talk Talk z przestrzennymi, gustownymi piosenkami szlachetnego popu. Każdy kto zetknął się z tym albumem nie mógł oprzeć się urokowi wokalu Matta Lowella, przypominającego do złudzenia brzmienie nieodżałowanego Marka Hollisa. Słuchacze byli zachwyceni, a prasa rozpływała się w zachwytach, że oto mamy narodziny kapeli, która przemówi do ludzi znudzonych lukrowaną przebojowością Coldplay i tych, którzy uznali Radiohead za zbyt przekombinowany i dziwny.
Pochodzący z Kalifornii zespół Lo Moon po wydaniu debiutanckiego krążka sporo koncertował, a kiedy postanowiono nagrać swój drugi album, założenie było takie, aby te nowe piosenki odtwarzały poniekąd charakter występów na żywo. Koncerty jednak zostały odwołane z powodu pandemii, a zespół postanowił czekać z nowym materiałem. Zdecydowali się również podjąć niezwykle odważną decyzję, jak na młodą formację z zaledwie jedną płytą na koncie. Odeszli bowiem z Columbia Records, aby – jak to sami stwierdzili - „móc brzmieć jeszcze bardziej swobodnie i niezależnie”.
"Mieliśmy tylko kilka osób w Columbii, które nas rozumiały" - mówi Lowell i dodaje, tłumacząc podjęte postanowienie: „Nie potrzebujemy wytwórni, aby zdecydować, jakim jesteśmy zespołem. Wydajemy single. Wiemy, kiedy wyjdą. Robimy własne sesje zdjęciowe i filmy." Lowell zaczął zarządzać mediami społecznościowymi Lo Moon, komunikując się bezpośrednio z fanami. Podczas pandemii zespół zbudował solidną listę mailingową dedykowaną do swojego biuletynu o nazwie "Raincoat Chronicles", który uruchomili w lutym 2021 roku na amerykańskiej platformie internetowej Substack. Newsletter oferował covery piosenek, wywiady z twórcami, recenzje książek, podcastów i sprzętu oraz oczywiście informował o postępach w tworzeniu nowego materiału.
"Nigdy nie pasowaliśmy do wielu zespołów, tak zwanych "fajnych dzieciaków", więc nie czuliśmy się częścią tej sceny ani społeczności. Odkryliśmy, że w internecie jest mnóstwo ludzi, którzy interesują się tymi samymi rzeczami, w które my jesteśmy zaangażowani i niezmiernie miło jest to wciąż odkrywać. Chcemy tworzyć tę społeczność. Robimy dosłownie wszystko całkowicie sami i mamy dzięki temu o wiele więcej zabawy" – dodaje gitarzysta Sam Stewart, syn Davida A. Stewarta z Eurythmics i Siobhan Fahey z Bananaramy.
W przerwie między albumami korekcie uległ również skład zespołu. Do ekipy na stałe dołączył znany dotychczas z koncertów grupy perkusista Sterlin Laws. Uzupełnił on pierwotne trio, którego brzmienie opierało się na wyjątkowym wokalu i gitarach Matta Lowella, któremu towarzyszyli Sam Stewart na gitarze oraz Crisanta Baker na basie, keyboardzie i samplach. I tak oto, już jako kwartet, Lo Moon 28 lutego 2022 roku nakładem własnej, niezależnej wytwórni Stranger Recordings, wydał swój drugi album zatytułowany „A Modern Life”.
Choć to niespełna zaledwie 37 minut muzyki, to zapewniam, że warto było czekać na następcę kapitalnego debiutu. Stylistycznie „nowoczesne życie” jest zdecydowanie odmienne od swojej poprzedniczki, a nawet w jakimś stopniu jest jej przeciwieństwem. Ten album jest… smutny i melancholijny od samego początku do końca, a przy tym niezwykle refleksyjny i zdecydowanie mądry. Prowadzone charakterystycznym ciepłym wokalem Lowella urzekająco piękne melodie naszpikowane są zdaniami, które napisał ktoś, kto choć osiągnął zaledwie trzydziestkę w życiu i zdał sobie sprawę, że świat jest tak perfidnie skonstruowany, aby zniszczyć twoje marzenia. A to na co liczyłeś, nigdy się nie wydarzy ponieważ, gdzieś po drodze zdajesz sobie sprawę, że być może twoje marzenia nie były tak naprawdę twoimi prawdziwymi pragnieniami, a szczęście, choć wydaje się być na wyciągnięcie ręki, znajduje się w rękach ludzi, którzy utknęli z tobą w tym dziwnym poczuciu stagnacji.
Jest to zapis pamięci i nostalgii, utraconych i zawiedzonych oczekiwań, które staramy się sobie staranie wyznaczać. W efekcie tych porażek pojawia się nienawiść, która wydaje się prowadzić na samą krawędź, z której staczamy się w odmęty apatii, łez i w konsekwencji - depresji, pierwszego kroku do śmierci. Pomimo tak czarnych scenariuszy to nie jest wcale koniec. Ironia w przypadku tej muzyki polega na tym, że jest ona nieprzeciętnie piękna i od samego instrumentalnego ”Intro” rośnie i rozkwita. „A Modern Life” jest też bardzo realne w tym, czym staje się życie kiedy wszyscy zwyczajnie się starzejemy.
Album promowały aż trzy single: "Raincoats", "Dream Never Dies" i "Stop", ale równie dobrze muzycy mogliby wybrać zupełnie inne utwory, a byłyby one z pewnością równie reprezentatywne dla całej płyty. Lo Moon wydają się być skoncentrowani na nieustannym poszukiwaniu wręcz idealnego, mitycznego refrenu, a reszta piosenki zdaje się kończyć przeważnie jako refleksja.
Album inicjuje kosmiczne i nieharmonijne „Intro”, które jawi się być urzekającym niebiańskim przebudzeniem. Następujące po nim „Carried Away” przynosi podnoszącą na duchu partię gitary, a uderzeniami perkusji prawie wznosi się ku niebu wraz z pięknym, charakterystycznym falsetem Lowella. Ta kombinacja ma w sobie coś z ducha The Verve i Richarda Ashcrofta. Utwór ten został ukończony dosłownie na dzień przed covidową blokadą i opowiada o zrozumieniu i łączeniu się ludzi na głębszym, wyższym poziomie, biorąc pod uwagę to wszystko, co działo się za przysłowiowym rogiem.
Romantyczny i wielce nostalgiczny utwór „Dream Never Dies” to zaduma nad czasami młodości. Z eleganckim otwarciem fortepianu, zestawionym z marszowym rytmem i delikatną melodią, która eskaluje do wznoszącej się tęsknoty wyrażonej wersem: "Co się stało ze wszystkimi łatwymi dniami lata, kiedy byliśmy młodsi?”…
„Expectations” jest niezwykle dynamicznym nagraniem i choć wydaje się bić z niego niespożyta energia, to ponura melodia niesie ze sobą słowa, w których będąc nastolatkami, nie boimy się gonić za swoimi marzeniami. Jeszcze co prawda nieświadomi, naiwni wobec złożoności życia i tytułowych oczekiwań.
„Deficit of Wonder” to apokaliptycznie brzmiąca, jednominutowa kompozycja w której pojawia się zniekształcony głos siostrzeńca Lowella. Deklamuje on napisany przez wuja wiersz, a raczej strumień refleksji, zainspirowanych książką Kurta Andersena „Fantasyland: How America Went Haywire”, która znacząco wpłynęła na całokształt warstwy lirycznej całego albumu:
„There’s a beauty of believing in the unimaginable.
It's like spending time inside a multi player world
where it's just SOOOO easy to get lost, or found.
I create my own fantasies in my head all the time
and i know I am free to embrace my own epic individualism.
I want to live life with a deficit of wonder,
where reason remains free to combat unreason,
where hope remains unparalleled
and dreams turn from the unimaginable into reality.”
Tytułowy utwór „Modern Life” posiada gładką barwę przebojów wyrwanych wręcz z lat 80. i 90. To mieszanka elektrycznego brzmienia, po którym następuje bardziej odważna jazda pełnego instrumentarium, ze zmysłową perkusją niczym bijącym serce i filialnymi słowami, zaskakującymi dojrzałością jakże jeszcze młodych ludzi: „O mój Boże, staram się znaleźć sens, coś, w co można wierzyć. Powiedz mi, czy śnię? A może to współczesne życie? Dlaczego mam wrażenie, że wszyscy odchodzą?”…
„Raincoats” przywołuje obraz samotności na obcej planecie. Jest surrealistyczny i jednocześnie ambientowo–popowy. Stanowi wspaniałą mozaikę oszałamiających wokali, bardziej drapieżnych, wręcz agresywnych i krzykliwych. Piosenka ta zdaje się przedstawiać oś czasu - zaczyna się w miejscu spokoju, wolności i niewinności, a kończy w świecie chaosu i niepokoju. Jak twierdzi Matt Lowell jest to „teza, że historia i wybory ukształtowały tkankę naszego codziennego życia i tego, co niektórzy nazwaliby nowym społeczeństwem post-prawdy”.
„Digging up the Dead” posiada w sobie jakiś magiczny, ale znaczący pierwiastek francuskiej nowej fali skrzyżowanej z neo-folkiem, któremu towarzyszy anielski refren w tle. To cudowny, najpiękniejszy według mnie utwór na płycie. Niezwykłe tony i tęskny falset Lowella mówią o tym, że nie jest się w stanie uwolnić się od utraconej miłości. To także rodzaj obsesji na punkcie przeszłości i związanych z nią demonów, których nie można okiełznać. To kolejna refleksja nad tym jak historia kształtuje nasz paradygmat i tego wszystkiego, do czego ludzie się zwracają, aby sobie poradzić ze zjawami i halucynacjami minionych czasów.
„Eyes on the Prize” jest pełen wdzięku, rozmarzony i zamyślony, a jednocześnie porywa potężnym rytmem i wysublimowanym, jakże dobitnym refrenem: "Wolałbym być martwy niż żyć bez pasji". Tak o tej piosence mówi Lowell: „Jest wiele momentów w życiu, które działają, aby cię przestraszyć lub zepchnąć z obranej przez ciebie ścieżki, a ta piosenka była przypomnieniem dla mnie, aby po prostu iść dalej, aby spróbować utrzymać serce w stanie nienaruszonym”. Genialne i jednocześnie piękne w swojej prostocie!
Zamykający tą krótką, ale jakże urzekającą płytę nagranie „Stop” to, pomimo wszystkich lęków, fobii i apatii, pełen nadziei finał, jaki rodzi się niczym światełko w tunelu po melancholijnej retrospekcji. Z bujnym, nieziemskim refrenem i alternatywnym klimatem przypominającym niezależnych rockmanów spod znaku My Bloody Valentine, Cocteau Twins, Roxy Music oraz oczywiście Talk Talk. Pozostawia on słuchacza sam na sam ze wszystkimi pytaniami i wątpliwościami, niczym z otwartą, niedokończoną książką…
Album jako całość próbuje pomóc nam w niełatwych zmaganiach z tożsamością oraz oczekiwaniami. Choć jest melancholijny i smutny, to wypełnia go nadzieja i pragnienie pozostania wiernym sobie i własnym marzeniom. Dzięki niemu Lo Moon, po oszałamiającym debiucie z 2018 roku, stają się jednym z najbardziej szanowanych i ambitnych przedstawicieli niezależnej sceny klimatycznego indie rocka. Płyta posiada natychmiast rozpoznawalne i charakterystyczne brzmienie, co jest jej ogromną zaletą. Dostarcza niezwykłe pokłady żywej estetyki i jest bogatszą kontynuacją tego, co zespół kiedyś tak umiejętnie zainicjował. Zadaje się być zabójczo wierna ideałom i wrażliwościom twórców. Jest rodzajem bardzo prostego, nieskazitelnego piękna i chociaż do tej pory Lo Moon nie zapuszczał się w bardziej skomplikowaną i kakofoniczną stronę, to zdaje się być niezwykle bogata i wypełniona po brzegi świeżymi i ekscytującymi pomysłami, które utrzymują impet i motywują, aby wciąż iść naprzód. Jest szczera, namiętna i głęboko ludzka.
"Chodzi o przetrwanie” - mówi Matt Lowell o albumie w przygotowanym dla mediów komunikacie prasowym: "Poruszanie się po tym wszystkim, co jest na nas rzucane. Utrzymanie tego, kim jesteśmy i gdzie chcemy być. Muzyka, która sama w sobie była dla nas potężną dawką motywacji w naszym przetrwaniu, może zmienić wszystko w jednej chwili”.
Płyta została wyprodukowana przez zespół z pomocą Yvesa Rothmana i Chrisa Walla. Warto jest czekać, a następnie sięgać po TAKIE albumy, delektować się nimi i odkrywać prawdę starą jak świat, że najwięcej w życiu dają nam porażki. Nie bójmy się ich, starajmy się je przezwyciężać. Działajmy i uczmy się… życia. Nowoczesnego życia?