Z muzyką zespołu Returned To The Earth zetknęłam się po raz pierwszy pewnego kwietniowego popołudnia. Godzinę wcześniej wróciłam ze spaceru po lesie tętniącym oznakami spóźniającej się wiosny. To daje niesamowitą energię i zapał, aby po wchłonięciu czeremchowo-żywicznych zapachów natury oczyścić myśli z tego, co nas rozprasza i oddać się we władanie Melpomeny. Są to chwile, gdy każdy dźwięk jest elementem rozsypanej układanki, z której ma powstać tekst, będący efektem naszego nastroju, esencją czaru kompozycji, paletą barw nanoszoną na płótno artystycznej wrażliwości. Wiem, że nie sposób opisać słowami piękna muzyki, ani zbudować z cegiełek liter budowli oddającej choć w małej części zamysły twórcze kompozytora. Ale warto próbować przenieść czytelnika do świata naszych uczuć i refleksji, skazić czarownym blaskiem i zachęcić do posłuchania płyty, która jest warta grzechu.
Returned To The Earth to nie debiutanci. Zespół pochodzi z Warwickshire (UK) i tworzy go trzech doświadczonych muzyków: Robin Peachey (gitara, śpiew), Steve Peachey (keybord) i Paul Johnston (perkusja). Ich dorobek fonograficzny stanowią obecnie cztery pełnometrażowe albumy: „ Returned To The Earth” (2016), „The Best Kept Secret” (2018), „Erebus” (2019) i wydany 15 kwietnia tego roku, tak jak poprzednie nakładem Rhythm Digital, „Fall Of The Watcher”. Ostatnia z wymienionych płyt będzie przedmiotem tej recenzenckiej wiwisekcji, aczkolwiek bezkrwawej i niezmiernie przyjemnej, bo płyta urzeka już po pierwszym przesłuchaniu. Nie ukrywam, że jestem niesamowicie szczęśliwa, że mogę pisać o albumach, które mnie fascynują. To podwójna przyjemność. „Fall Of The Watcher” to niebywała gratka dla wielbicieli neo-progowych brzmień w stylu IQ, Sylvan czy klimatów spod znaku Porcupine Tree. Album zawiera sześć kompozycji zgrabnie wpisujących się w stylistykę progresywnych wizji.
Otwierający płytę utwór tytułowy zabiera nas w podróż bez granic. Spokojny i kołyszący, z aksamitnym brzmieniem gitar i subtelnym wokalem. Nie brakuje tu efektownej solówki przechodzącej w kwiecisty dialog pomiędzy gitarą a sekcją rytmiczną. Cudownie się słucha tego utworu w kwietniowe popołudnie, gdy cienie balansują pomiędzy ścianami i zamieniają się w tańczące ptaki. Russel Hoban powiedział kiedyś, że „muzyka ma to do siebie, że wzmacnia wszystko co znajduje na swojej drodze”- i chyba jest w tym stwierdzeniu nuta prawdy. Utwór „White Room” to kropla aury, jaką odnajdujemy w utworach IQ, zapewne przez tę niesamowitą barwę głosu jaki posiada Robin Peachey, zbliżoną do wokalu Petera Nichollsa. Jest tu głębia wabiąca elektronicznym echem, melodyjne sklepienie, przez które przenikają myśli i uczucia. Jest rytm zniewalający swoim pulsem, jest wszystko co dodaje skrzydeł. „Drowning” – bardzo zamyślony i wsparty na perkusyjnym metronomie - to ukłon w stronę jeżozwierzowych smaczków. Niezależnie jednak od recenzenckich skłonności do porównywania, w każdej kompozycji jest silnie zaznaczona tożsamość muzyków z Returned To The Earth, unikalny czar i piękno. Dziesięciominutowa kompozycja „Sacrificed In Vein” posiada miękkość i filigranowy powab. Bardzo tu dużo pastelowych barw i światła, ciekawej metamorfozy głównego tematu ewoluującego sensualnie, by osiągnąć kojącą równowagę. Nagranie „Lack of Information” jest niesamowite, jak każdy utwór na tym krążku. Ale ono chyba jest najwspanialsze w całym tym zestawie. Zdecydowanie jestem zwolenniczką albumów, które nie przytłaczają swoją długością. Czterdzieści pięć minut muzyki zawartej na płycie „Fall Of The Watcher”, jest esencją tego co najpiękniejsze. Na jej zakończenie zespół zaproponował prawdziwą perełkę pod postacią utworu „April Sky”. Zachwyca mnie estetyka tej kompozycji, kryształowe muśnięcia klawiszy, wspinanie się dźwięków po pięciolinii jasnej niczym… kwietniowy poranek. W tle smyczki zmysłowe i nieśmiałe, jak Kopciuszek, który nie chce uwierzyć w to jaki jest piękny. Ile tu treści – w muzyce, w warstwie lirycznej, ile emocji i uczuć. A propos miłości… zakochałam się w tej płycie na zabój...