Późnym latem 2009 roku zespół Porcupine Tree wydał swój dziesiąty album długogrający, zatytułowany „The Incident”, po czym wyruszył w najdłuższą w historii grupy trasę koncertową. Czas miał pokazać, że najpopularniejszy projekt Stevena Wilsona pozostanie na lata nieaktywny, choć już sama zawartość płyty mogła zdradzać oznaki zmęczenia lidera grupy jej formułą. Album, który w świadomości sympatyków Porcupine Tree przez ponad dekadę pozostawał ostatnim dziełem zespołu, mimo wielu wybornych momentów, stanowił produkcję jak na wyśrubowane jeżozwierzowe standardy wyjątkowo nierówną, jako całość niekoniecznie będącą w stanie konkurować z wcześniejszymi propozycjami formacji.
Pozory wskazywały jednak na zdecydowanie wysokie ambicje, celujące w dzieło o charakterze epickiego progresywnego konceptu, jako że główną część podwójnego wydawnictwa zajął wielowątkowy twór podzielony na kilkanaście indeksów. Chciałoby się rzec – oto ukłon w kierunku sympatyków starych dokonań grupy, najbliższych klasyce progrocka. Tymczasem ani Wilson nie zmienił swojej filozofii artysty nieskorego do schlebiania gustom kogokolwiek poza sobą i kolegami z zespołu, ani ów ponad pięćdziesięciominutowy twór nie okazał się być progresywnym magnum opus.
Choć w czasie promocji albumu Wilson za jedną z przyczyn stworzenia złożonego, w pewnym stopniu niepodzielnego, pełnego nieautonomicznych łączników utworu podawał protest przeciwko idei tasowania układu piosenek w przenośnych odtwarzaczach, główny powód leżał zgoła gdzie indziej. Po wielu latach w pół-autobiograficznej książce artysta przyznał, że na tamtym etapie dostarczanie udanych kompozycji, które byłyby w stanie zadowolić każdego członka zespołu, przychodziło mu z trudem, więc wobec niedoboru skończonych, w całości udanych piosenek, strzępy nie w pełni gotowych kompozycji posłużyły za elementy konstrukcji większej formy.
To działanie z konieczności, ratowanie się pewnymi nie do końca bezpiecznymi rozwiązaniami, jest na „The Incident” łatwo dostrzegalne. W tym zestawieniu kilku rasowych, samodzielnych kompozycji z miniaturowymi instrumentalnymi spoiwami oraz często nienaturalnie urywającymi się pół-piosenkami, momenty zwyczajnie bezbarwne przeplatają się z punktami fantastycznymi, choć te dotyczą właściwie wyłącznie owych samodzielnych piosenek. Nie każda „skończona” kompozycja potrafi jednak sprostać oczekiwaniom. Weźmy choćby właściwy początek, bardzo ciężkie wprowadzenie do albumu – „The Blind House”, któremu zwyczajnie brak ciekawego przewodniego pomysłu; weźmy również kończący cykl utwór „I Drive The Hearse”, ładny, aczkolwiek pozbawiony magii, jaką Wilson z kolegami potrafił roztaczać za sprawą kod wcześniejszych albumów.
Jest jednak na „The Incident” kilka momentów, które z nawiązką rekompensują to dość przeciętne wrażenie pozostawione przez, niestety, całkiem sporą część tej poklejonej suity. Co ciekawe, świetnie wypadają te kompozycje, w których Wilson zdaje się o krok wychylać poza wypracowane stylistyczne ramy. Bardzo udaną niespodzianką jest więc piosenka „Drawing The Line”, niby tchnąca zwyczajowym posępnym jeżozwierzowym urokiem, ale przy tym bliska dokonaniom takich zespołów, jak Placebo czy wczesny Muse. Z kolei tytułowy „The Incident” to odważne zanurzenie w odmęty industrialu, gdzie równie wyraźne są wpływy Nine Inch Nails, co Radiohead i Petera Gabriela.
Najbardziej wyraźny i najlepiej zapadający w pamięć punkt całego albumu stanowi kompozycja „Time Flies”, o wyjątkowo osobistym i nostalgicznym charakterze – Wilson nie tylko składa tu pokłony swoim idolom, rzucając tu i tam ewidentnie floydowymi riffami, ale nawet w tekstach wspomina tytuły rockowych ikon opublikowanych w roku własnych narodzin i przemyca refleksy swojego dzieciństwa. To, co w tej ponad jedenastominutowej kompozycji zapada w pamięć najbardziej, to jej centralny punkt instrumentalny. Szczęśliwie, tym razem obyło się bez metalowego łojenia, choć z tej broni Wilson korzysta na płycie nadal, a serce „Time Flies” stanowi porywające, emocjonalne, improwizowane solo na gitarze z wtórującą mu ofensywą ponurych akordów i siecią niepokojącego akustycznego arpeggio.
Poza utworami funkcjonującymi jako elementy niespełna godzinnej mozaiki koncepcyjnej „The Incident”, zespół miał do dyspozycji jeszcze cztery utwory, które postanowiono umieścić na dodatkowym krążku. O ile lekkie, naturalne „Flicker” i „Black Dahlia” wypadają korzystnie, o tyle pozostałe dwa utwory, „Remember Me Lover” i rytmicznie efektowny „Bonnie The Cat”, w ostatecznym rozrachunku niespecjalnie pozostają w pamięci. Zespół, który przy każdej płycie posiadał całą masę odrzutów umieszczanych na rozmaitych wydawnictwach, tutaj w materii produktywności wyraźnie poległ. Na płycie znalazło się wszystko, co było na podorędziu, czy to materiał doszlifowany i intrygujący, czy ten jakby niedokończony, rozczarowujący brakiem efektownego pomysłu, nieraz nawet chybioną linią melodyczną.
Strumień zaczął wysychać. Sam Wilson, jak się miało okazać, był tego świadom i wiedział, że tworzenie w formule Porcupine Tree musi dobiec końca i zrobić miejsce dla innego ujścia efektów jego nieprzebranej wyobraźni. Tematyka suity „The Incident”, w której motywem przewodnim były według samego autora „początki i zakończenia oraz poczucie, że po tych zdarzeniach nic już nie będzie takie samo” okazała się prorocza.