Najpierw kilka ważnych faktów. Od poprzedniej solowej płyty keyboardzisty Spock’s Beard minęło 20 lat. Było to jeszcze kiedy zespołem kierował Neal Morse. Spock’s Beard milczy już od blisko 5 lat, a jego członkowie, bez Okumoto, udzielają się teraz w formacji Pattern-Seeking Animals. Nic dziwnego zatem, że naszemu bohaterowi uzbierało się sporo materiału, który właśnie teraz opublikował na swojej nowej płycie zatytułowanej „The Myth Of The Mostrophus”.
Pierwsze co bije po oczach, gdy weźmie się tę płytę do ręki, zanim jeszcze zabrzmi muzyka, to prawdziwa kawalkada muzycznych gwiazd, biorących udział w jej nagraniu. Oprócz byłych i aktualnych kolegów Okumoto z macierzystego zespołu (Dave Meros, Alan Morse, Jimmy Keegan, Nick D’Virgilio i Ted Leonard), mamy tu Steve’a Hacketta, Mike'a Keneally'ego, Marka Bonillę, Jonathana Movera, Randy McStine’a, Michaela Sadlera i Michaela Whitemana (I Am The Manic Whale), który nie tylko śpiewa i gra na gitarze, ale jest współautorem kilku kompozycji. A i tak ta kosmiczna lista gości nie jest pełna. Skoncentrowałem się tylko na najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych nazwiskach i pierwsze co sobie pomyślałem, to że z tak imponującym składem Ryo nie mógł nagrać płyty złej. I nie nagrał. „The Myth Of The Mostrophus” jest albumem wycyzelowanym, przemyślanym, precyzyjnie skonstruowanym i zachwycającym pod względem muzycznym. To prog rock na miarę 2022 roku, w najlepszym swoim wydaniu. Ze świetnymi kompozycjami, z perfekcyjnym wykonaniem i nieskazitelnie czystą produkcją, nad którą czuwał nadworny producent płyt grupy Spock’s Beard, Rich Mouser.
Płytę wypełnia sześć mocnych utworów i właściwie nie tylko najdłuższy z nich, trwający ponad 22 minut tytułowy gigant, może być nazwany suitą. Każdy z nich to bardzo solidny, wielowątkowy twór, bogaty, wielobarwny i pełen progrockowych smakołyków. Ryo nie tylko skomponował świetny materiał, ale swoją imponującą grą na instrumentach klawiszowych pozwolił uwierzyć, że w tak mocno wyeksploatowanym gatunku, jakim jest prog, jest jeszcze sporo do powiedzenia.
Album zaczyna się mocno - od porywającego utworu „Mirror Mirror” (w głównej roli wokalnej Nick D’Virgilio). To długi (blisko 10 minut) epik, który zawiera wirtuozerskie gitarowe solówki i majestatyczne partie instrumentów klawiszowych. Słowa utworu są w pewnym sensie porozumiewawczym mrugnięciem oka w kierunku fanów Spock’s Beard (tekst oparty jest na motywach odcinka serialu „Star Trek”, w którym kapitan Spock zapuszcza… brodę). To bardzo dobre nagranie i zarazem świetny początek płyty wyraźnie utrzymany w duchu późnego Spock’s Beard.
Utwór nr 2, „Turning Point”, zaczyna się złożoną perkusyjną figurą w wykonaniu Jonathana Movera, a chwilę później stery przejmuje Michael Sadler (Saga) i to on swoim ekspresyjnym śpiewem jednoznacznie definiuje styl tego nagrania. Dobry, solidny numer. Choć przyznam, że podoba mi się najmniej spośród tego całego zestawu.
Ale już „The Watchmaker (Time On His Side)” to hipnotyzująca muzyczna oda do zegarmistrza, który podróżuje w czasie. W utworze tym znajdziemy jeden z najbardziej chwytliwych refrenów na albumie, a cudowne, dopracowane pod każdym względem ścieżki wokalne (Michael Whiteman) przeplatają się z wieloma wybornymi instrumentalnymi przerywnikami. Nad całością zaś unosi się duch muzyki starego dobrego Genesis. To bardzo mocny punkt tego albumu. Jeśli jakikolwiek utwór z tego zestawu miałby stać się komercyjnym hitem, to właśnie ten.
Kolejnym świetnym momentem płyty jest utwór „Maximum Velocity” ze swoim dość lirycznym otwarciem, z melodią, która błyskawicznie zapada w pamięć oraz z ciekawą linią basu. To tutaj pojawia się na chwilę mistrz Steve Hackett. Tempo kompozycji zmienia się tu bardzo płynnie, a początkowo spokojne wokale (Michael Whiteman) stają się w finałowej sekwencji zdecydowanie bardziej agresywne niż na reszcie albumu.
„Chrysalis” to jeden z wielu punktów kulminacyjnych tej płyty. W nagraniu tym powoli i cicho buduje się refren, by w finale osiągnąć coś porywającego, ale zarazem łagodnego, niczym śpiewana do ucha kołysanka. Główny wokal i gitarowa ścieżka to domena Randy'ego McStine'a, którego emocjonalny śpiew i błyskotliwa technika gry na akustycznej gitarze podkreślają smutek tej kompozycji. Jeżeli czujecie się samotni, opuszczeni i źle wam na tym świecie, obowiązkowo wyciągnijcie chusteczki. Przydadzą się tutaj jak w żadnym innym utworze.
Już tych pięć pierwszych nagrań zaspokoi głód każdego fana dobrej progrockowej muzyki. Ale Ryo przygotował dla nas jeszcze utwór nr 6. To wspomniana już, najdłuższa w tym zestawie, tytułowa kompozycja „The Myth Of The Mostrophus”. Jest prawdziwą muzyczną odyseją opisującą walkę z tytułowym potworem, który terroryzuje Bogu ducha winnych mieszkańców miasta Basingstoke. Uratowanie ich wygląda na klasyczną mission impossible. Odważni wojownicy, naukowcy, armie i siły powietrzne nie dają rady. Ale jest happy end. Zbawienie przynosi… skromny piosenkarz z zespołu rockowego, który komponuje piosenkę i uczy jej śpiewać mieszkańców Basingstoke. Ich wspólny śpiew staje się skuteczną bronią zdolną przepędzić potwora. Cóż za historia, prawda?
Cały ten utwór ze wszystkimi swoimi zawiłościami, z zaskakującymi ornamentami, jak porywające solo na saksofonie (Andy Suzuki), które zwiastuje zwycięstwo nad potworem czy też lekko jazzującymi wstawkami w stylu funk, oraz całą swoją wielopiętrową złożonością brzmi doprawdy tak jakby firmował go zespół Spock’s Beard z późnego okresu swojej działalności. Nic dziwnego, nagrany został z udziałem członków i byłych członków Spock’s Beard. W gronie tym jest oczywiście Nick D’Virgilio na wokalu i perkusji oraz Ted Leonard na wokalu. Jimmy Keegan zapewnia doskonałe chórki. Finezyjne perkusyjne partie D’Virgilio są, jak zawsze, oszałamiające pod względem emocji i precyzji, po raz kolejny przypominając nam dlaczego jest on jednym z najbardziej rozchwytywanych perkusistów na świecie. Dave Meros i Alan Morse także spisują się tu świetnie i dokładają własne cegiełki do pełnego obrazu całości. Nad wszystkim czuwa Ryo Okumoto. Przyznam szczerze, że nie posądzałem go o to, że potrafi być wiodącym motorem tak wielkiej rockowej machiny. Do tej pory myślałem, że w Spock’s Beard pełni on raczej rolę odtwórczą, a tu taka niespodzianka. Pod jego okiem powstała niezwykle ambitna, pompatyczna, melodyjna i pełna smakowitych riffów i solówek kompozycja, która stanowi rewelacyjne zakończenie tego wydawnictwa.
Ten album zdecydowanie udał się Ryo Okumoto. Bez wątpienia zaspokoił on głód fanów Spock’s Beard i płytą „The Myth Of The Mostrophus” sprawił, że pomimo braku nowego studyjnego albumu tego zespołu nie dostrzegamy pustki na rynku. Okumoto skomponował muzykę, która zawiera w sobie wszystko, co najlepsze we współczesnym prog rocku.
Dobra robota.