Szczęście jest niczym umykający płomień. Dopiero gdy gaśnie, zauważamy jak cudownie rozgrzewał nam dłonie. A czym jest szczęśliwe dzieciństwo? To oaza bezpiecznie wzniesiona przez najbliższych, miejsce gdzie można się schronić, zanurzyć w miękkim puchu spokoju i ufności. Dom rodzinny to budynek, który stworzony jest z cegieł miłości. To obecność, czułość, rozmowa i wzajemne zrozumienie. Dzieciństwo wpływa na całe nasze życie, kształtuje wizję przyszłości, umacnia w nas siłę do walki z wszelkimi przeciwnościami. Jest fundamentem, na którym można zbudować pałac lub drewnianą wiatę. A jakie było jego dzieciństwo?...
John Charles Julian Lennon urodził się pięknego, kwietniowego dnia w rodzinie dwojga młodych ludzi. Cynthia Powell poznała Johna Lennona realizując wspólne zainteresowania w klasie kaligrafii i rysunku. Wynajmowała też pokój u jego ciotki. Owocem zauroczenia, jakie połączyło tych dwoje, był Julian. Tak się do niego zwracano. Imię otrzymał po babce. Niestety nie było mu dane jej poznać, bo zginęła tragicznie pięć lat przed jego urodzeniem. The Beatles wspinali się wtedy na szczyt popularności, wobec czego Brian Epstein - ówczesny menadżer zespołu - podjął decyzję, aby nie zaburzać wizerunku Johna - jednego ze „złotych chłopaków z Liverpoolu”. Jego małżeństwo i ojcostwo starano się ukrywać na wszystkie możliwe sposoby. Julian rósł z dala od kamer i fotoreporterów. Takich tajemnic nie da się jednak ukrywać zbyt długo. Są zbyt smakowitym kąskiem dla tabloidów i wielbicieli sensacji. Jak wielką traumą był rozwód rodziców, trudno sobie nawet wyobrazić. Dla pięcioletniego chłopca brak ojca w tym okresie życia był niezmiernie bolesny i obciążający. To rana, którą trudno było zagoić. Dla dziecka nieważne są powodym, jakie mają dorośli. Dziecko chce mieć spokojny, bezpieczny dom i wszystkich razem. „Hey Jude” to utwór, który wtedy napisał Paul McCartney z myślą o Julianie. „Jude” - to tytuł nowego albumu Juliana. I nie jest to jedyne nawiązanie do dzieciństwa. Teksty są pełne emocji, naznaczone rysą smutku i przedziwną tęsknotą. Można je różnie interpretować. Lecz to, co miał w głowie ten chłopak, który kiedyś wymalował Lucy na niebie z diamentami, to wie tylko on sam.
Utwór „Save Me” otwiera ten album posępnymi akordami fortepianu i miękkim wokalem Juliana. W jego głosie wyczuwa się nostalgię i niezmierzone pokłady melancholii. To wołanie o pomoc, pełna bólu prośba o kontakt: „Save me, before I lose my soul, oh, won’t you save me. Help me, I feel I’ve lost control, oh won’t you help me...”. Muzyka ewoluuje ubarwiona gitarą klasyczną i rytmem perkusji. Ulega przebudowie w struktury orkiestralne, by rozpłynąć się w ciszy.
„Freedom” ukazuje prostotę przekazu, zarówno muzycznego, jak i lirycznego. Nie ma tu zawiłych eskapad dźwiękowych, ani skomplikowanej poezji staroangielskiej. Tykanie zegara odmierza czas, wskazówki przesuwają się i tak naprawdę nic się nie dzieje. Monotonia wczepiona w sufit, niczym ogromna, stara pajęczyca.
„Every Little Moment” jest malutkim krokiem do przodu. Trochę więcej tu życia, wigoru i światła, chociaż pop rock leje się strugami jak coca-cola w McDonaldsie. Dopiero w „Not One Night” ożywa w Julianie duch ojca. Przepiękna ballada - klasyczna gitara buduje atmosferę lekkości, wokal wybrzmiewa bardziej matowo, wszystko się spaja w całość niezmiernie efektowną i lekką.
Kolejna miła dla ucha kompozycja to „Love Don’t Let Me Down”. Finezyjna gitara stanowi delikatny akompaniament dla wokalu pełnego uduchowionej zadumy. W tej finezyjnej lekkości ponownie pojawia się cień dzieciństwa: „What is it like to feel alone. What is it like without a home. Don’t you believe in who you are? Open your heart and you go far...”. Aż trudno uwierzyć jak wielkie spustoszenie w dziecięcej psychice pozostawia odejście jednego z rodziców.
Na tej płycie praktycznie nie ma wesołych tekstów. Wszystko jest podszyte goryczą życiowych doświadczeń i nutą głębokiego żalu. Takie właśnie jest nagranie „Round and Round Again”. Ten sam smutek wsiąka w każda nutę „Love Never Dies”. To jeden z najpiękniejszych utworów na płycie, z bardzo ciekawą orkiestracją i linią fortepianu. Jest to kompozycja, która jest obietnicą i przyrzeczeniem. Rodzajem kołysanki, którą śpiewa się dla dziecka. Kiedyś John napisał dla Juliana „Good Night”, które znalazło się na „Białym Albumie”. Teraz Julian stanął w szranki z przeszłością i w swojej kompozycji nawiązał do tamtych zdarzeń.
„Breathe” ma piękną melodię zawieszoną w pajęczynie aksamitnych brzmień. Nieco inne przesłanie ma „Lucky Ones”. Tutaj jest mała kropelka szczęścia, wiara w teraźniejszość i przyszłość. „Stay” jest powrotem nostalgicznej aury i głębokiego spokoju. Na koniec wisienka na torcie - „Gaia”- utwór zupełnie inny niż pozostałe, wykonany wspólnie i skomponowany razem z francuską wokalistką Elissą Lauper oraz szkockim artystą Paulem Buchananem. Stanowi on bardzo efektowne ukoronowanie płyty. Eteryczność skrapla w szczelinach wieczoru zmysłową ciszę. To smak snu, po którym nastąpi przebudzenie, jak świt po nocy.
„Jude” jest niczym oczyszczenie duszy. Czy po tym albumie 59-letni dziś Julian odzyska spokój? Czy Lucy zawsze będzie fruwać po niebie z diamentami? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi...