Fair to Midland - Fables from a Mayfly: What I Tell You Three Times Is True

Wojtek "Foreth" Bieroński

ImageMały Leksykon Wielkich Zespołów zwykł w porze wakacji prezentować muzykę spoza kręgów progresywnych, chociażby w ramach tzw. przeboju na lato. U progu jesiennej szarugi, która niechybnie zwróci naszą uwagę na grupy typu White Willow, jest to  więc ostatni dzwonek, by zaproponować coś, co tego lata katowałem jak żaden inny album: płytę grupy Fair to Midland, zatytułowaną (olaboga!) Fables from a Mayfly: What I Tell You Three Times Is True.
 
W przeciwieństwie do tego, ja trzy razy powtarzał się nie będę, a i tak prawdą jest to, że recenzowany krążek nie jest albumem artrockowym, pomimo, że do rocka progresywnego członkowie grupy przyznają się na swym Myspace, jak również na Wikipedii. Choć gdyby art rock definiować tak, jak swego czasu ten gatunek określano na Progarchives (chyba się z tego wycofano), czyli coś na pograniczu progresji i hard rocka, no to może, może... ale tak szczerze mówiąc, to wciąż nie bardzo. O wiele trafniejsza wydaje mi się inna szufladka, do jakiej wrzuca się Fair to Midland na Wikipedii, czyli alternative metal. Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, iż ten amerykański zespół istnieje od 1998 roku, a recenzowany krążek z 2007 roku jest trzecim w karierze zespołu.

Muzyka zaprezentowana na płycie o tytule, którego może nie będę podawał ponownie, to w znakomitej większości szybkie, dość krótkie kompozycje o wyraźnie piosenkowej strukturze. W szokującym wręcz doń kontraście utrzymana jest stylistyka ostatniej kompozycji, w której pobrzmiewają echa onirycznej ballady i space rockowego kombinowania. Kompozycja zupełnie ni z gruchy, ni z pietruchy, ponieważ główna strawa najnowszej płyty Fair to Midland to energetyzujące, oparte na ścianie gitar granie i kawałki układane ewidentnie pod partie wokalne (znikoma ilość partii instrumentalnych i solówek). Trudno, by utworów nie układać pod wokale, skoro Fair to Midland posiada w swym składzie tak znakomitego wokalistę, jakim jest Darroh Sudderth. Muszę przyznać, że gdy po raz pierwszy miałem okazję wysłuchać recenzowanego albumu, byłem pewien, iż zespół ma w składzie przynajmniej dwóch (o ile nie trzech) regularnych wokalistów. Okazuje się, że nie. Po prostu facet ma głos niczym kameleon, serwując zdumiewająco różne barwy w niskich i wysokich partiach. Dodajmy do tego jeszcze wyraźnie słyszalne vibrato, siłę głosu, no i mamy wokalistę, którego słucha się i z wielką przyjemnością, jak również z wielkim podziwem.

Jeśli chodzi natomiast o delektowanie się grą muzyków, to w wypadku Fair to Midland na uwagę zasługuje bardzo ładnie pracująca sekcja rytmiczna (Jon Dicken i Brett Stowers). Większość utworów bazuje na wcale ciekawej rytmice i ani przez moment nie ma się wrażenia, że jest to płyta „odbębniona” na rytmach, które każdy słyszał już w rockowej muzyce miliony razy. Jeśli coś na tym albumie zostało zrobione „na jedno kopyto”, to generalna idea większości kompozycji, bazujących na uderzeniu ściany gitar w refrenach. Jest to ściana, z której częstokroć ciężko wyłowić ładnego riffa, czy inny smaczek. Zwrotki są już aranżacyjnie nieco bardziej zróżnicowane, niemniej jednak z przekroju całej płyty nie da się zaprzeczyć, iż w kwestii gitar (na których gra Cliff Campbell) główną rzeczą rzucającą się w uszy jest ich nieprawdopodobnie mocne i soczyste brzmienie. W obliczu wszechobecnej dominacji gitar o tak potężnym brzmieniu, klawisze Matta Langley’a wydają się bardzo schowane i stąd trudno oprzeć się wrażeniu, że jednak stanowią dodatek.
 
W kontekście powyższych słów można zadać sobie pytanie, co takiego jest na tej płycie, że może (i powinna!) zainteresować niejednego sympatyka progresywnych dźwięków, skoro zróżnicowanie brzmieniowe i stylistyczne poszczególnych kompozycji jest niezbyt duże? O paru rzeczach (wokale, pięknie pracująca sekcja, energia) już wspomniałem, koniecznie muszę natomiast co nieco powiedzieć także o melodiach. Płyta jest niesłychanie melodyjna i nasuwa mi się myśl, że wręcz romantyczna pomimo potężnej gitarowej siary i bardzo szybkiego tempa. Epickie refreny wpadają w ucho jak jasny gwint, a jeden lepszy od drugiego. Stąd trudno wyróżnić te najpiękniejsze kompozycje. Może A Seafarer’s Knot? Może Vice Versa? A może kilka innych, podobnych im wprawdzie, ale jednak świecących swoim blaskiem? Łatwiej mi chyba wskazać na najmniej udane kawałki. Dla mnie płyta ta na dobre zaczyna się dopiero od trzeciego utworu. Otwierająca album kompozycja ma piękne melodie i świetne fragmenty, ale i moment z wokalizami na granicy kiczu. Te kilka sekund pasuje tu jak pięść do nosa, a i może mieć na sumieniu to, iż niejedna osoba dała sobie spokój z tą płytą myśląc, że Fair to Midland to epigon wielce popularnych obecnie zespołów proponujących ostre granie z agresywnymi, amelodyjnymi wokalami. A tu zonk, bo ten amerykański zespół stawia na bardzo mocne brzmienie, jednakże w melodyce i wokalizach unosi się tu duch zespołów typu Styx, czy Journey.
 
I chyba to by było dobre podsumowanie najnowszego dzieła Fair to Midland. Journey na awangardowo-metalowo, czyli znakomita, mało progresywna płyta na lato.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!