Oskar najwyraźniej zaprzyjaźnił się z Galahadem. Co?!... Zapytacie pewnie, o jakich to dwóch kolesiach opowiadam? Nie o dwóch, bo przecież Oskar to Witold i Włodek, a Galahad to Stu, Roy, Dean, Spencer i Lee. No właśnie, Lee... Lee Abraham – basista grupy Galahad po społu z niejakim Stevem Kingmanem uraczył nas fajną, bezpretensjonalną płytą „na lato” zatytułowaną „Idle Noise”, którą teraz szerokiej publiczności (mniej więcej rok temu Lee wydał już własnym sumptem w ilości... 50 egzemplarzy) udostępnia poznańska Agencja Oskar.
Bezpretensjonalna płyta z bezpretensjonalnymi, ale niebanalnymi piosenkami. Idealnie wpisująca się w pop rockową konwencję znaną chociażby z ciepło przyjętych płyt Steve’a Thorne’a, zespołów The Urbane, It Bites, czy niektórych piosenek grupy Kino. Lee Abraham (bg) i Steve Kingman (dr) solidarnie podzielili się obowiązkami, rozdzielając pomiędzy siebie partie grane na gitarach i instrumentach klawiszowych, a także ścieżki wokalne. Dziesięć utworów, które wypełniają program niniejszej płyty to bardzo ciepłe i zgrabne piosenki. Nie za długie, nie za krótkie, nie za głośne, nie za spokojne. Takie w sam raz. Jedne równe, inne równiejsze... Tych drugich jest sześć. Bo tak się dziwnie złożyło, że wszystkie utwory podpisane przez Lee Abrahama przewyższają swą jakością te, których autorem jest Steve. Również wokalnie Lee prezentuje się tak jakby odrobinę lepiej od swojego kolegi. Choć i tak ich głosy najciekawiej wypadają, gdy współbrzmią w miłych dla ucha harmoniach wokalnych. Zresztą nawet gdy Lee nie śpiewa, a dzieje się to w jednym skomponowanym przez niego utworze „One”, to wyraźnie słychać, że muzyka duetu wznosi się na wysoki pułap artyzmu. I właśnie umieszczony w samym środku płyty instrumentalny „One” jest tego najlepszym przykładem, będąc równocześnie najbardziej „progresywnym” fragmentem całego albumu. Nie myślmy jednak, że poszczególne utwory, te skomponowane przez Abrahama i te, które wyszły spod pióra Kingmana, dzieli nie wiadomo jaka przepaść. Całej płyty słucha się bardzo przyjemnie, a co do ulubionych jej fragmentów, to pewnie jest ich tyle, ile gustów słuchaczy, którzy lubią dobrze zagranego, melodyjnego rocka. Mnie najbardziej podobają się utwory „Time”, „Blame” i „Summers End”. Choć zdaję sobie sprawę, że komuś innemu do serca mogą przypaść zupełnie inne.
Nie jest to może album pokroju obu płyt duetu Blackfield, ale jeżeli ktoś w muzyce ceni sobie urokliwą melodykę, prostotę środków wyrazu połączoną z maksimum efektu oraz przyjemną lekkość i zwiewność, niech nie czeka ani chwili i zaopatrzy się w egzemplarz tego wydawnictwa. Satysfakcja gwarantowana.
P.S. Lee Abraham w 2004 roku, a więc zanim dołączył jeszcze do Galahadu wydał swoją płytę „View From The Bridge”. Nagrał ją m.in. z takimi tuzami jak Martin Orford i Karl Groom (Groom jest producentem płyty „Idle Noise”). W książeczce do tamtego albumu Lee pośród swoich inspiracji wymienił dokonania Neala Morse’a i Stinga. Najwyraźniej coś w tym jest. Podobnie jak jego starsi i bardziej znani koledzy po fachu, posiada on niezwykły dar pisania ładnych, nieskomplikowanych piosenek.