Podczas gdy w początkowych latach działalności grupy koncerty Porcupine Tree w większości przypadków oglądało średnio nie więcej niż sto osób, na mapie Europy był kraj, który łaknął muzyki zespołu jak żaden inny. Jedna z włoskich rozgłośni radiowych, w 1996 roku bez przerwy nadająca na swoich falach „Radioactive Toy”, zaprosiła Porcupine Tree do Rzymu na koncert, podczas którego zespół po raz pierwszy mógł zagrać dla publiczności liczącej ponad tysiąc dwieście osób. Włochy okazały się więc świetnym miejscem do zarejestrowania płyty koncertowej z prawdziwego zdarzenia. Grupa wróciła do Rzymu w marcu 1997 roku, by w tamtejszym klubie Frontiera dać trzy występy, których rejestracja miała stać się materiałem pod album live.
„Coma Divine”, który ukazał się jeszcze w tym samym roku, w zasadzie nie był pierwszym koncertowym albumem formacji. W 1994 roku wytwórnia Delerium wypuściła w formie kasety dla subskrybentów zespołowego biuletynu informacyjnego niedługą kompilację materiału z pierwszych historycznych koncertów grupy, zatytułowaną „Spiral Circus”. Publikacja, wznowiona trzy lata później na winylu, udowadniała, że już od samego początku występy Porcupine Tree jawiły się jako artystyczna interakcja prawdziwych muzycznych osobowości, dla których przygotowane przez lidera kompozycje stanowiły materię wręcz proszącą się o fantastyczne interpretacje. Marna jakość dźwięku, ściśle limitowana dystrybucja oraz brak atmosfery imponującego, dużego koncertu skazały jednak wydawnictwo na zapomnienie. „Coma Divine”, stanowiący zaprzeczenie wszystkich naturalnych wad „Spiral Circus”, był zaś niemal z gruntu przeznaczony do wyrobienia sobie statusu albumu kultowego.
Spośród trzech rzymskich wieczorów zespół miał w czym wybierać jeśli chodzi o repertuar, setlisty bowiem celowo codziennie modyfikowano. Ostatecznie na płycie, założonej jako pojedynczy krążek CD, znalazło się tyle muzyki, ile tylko nośnik mógł pomieścić. Wypełnienie kompaktu po brzegi skutkowało funkcjonowaniem w obiegu wielu wadliwych egzemplarzy. Sytuację starano się ratować przycinaniem w reprintach fragmentów z samym aplauzem publiczności. Co więcej, w ramach swoistego suplementu, w 1999 roku opublikowano maxisingiel z trzema kolejnymi utworami z rzymskich występów, aby dopełnić dzieła „Coma Divine”. Nieuniknionym było jednak przygotowanie kompletnej edycji z prawdziwego zdarzenia. W 2002 roku jako potrójny winyl, a rok później w podwójnej formie kompaktowej ukazała się stuminutowa edycja albumu, w pełni kompensująca wszelkie braki i realizująca założenie wzorcowej koncertówki.
Rozwinięcie pierwotnego formatu miało o tyle duże znaczenie, że „Coma Divine” to album właściwie w całej swojej rozciągłości wyśmienity. Jakość i selektywność nagrania na wstępie zachęca do podjęcia muzycznego seansu, formę muzyków już dzięki otwierającej set rozwiniętej wersji „Signify” cechuje polot i swoboda. Muzyka wypełniająca album posiada wartość cechującą artystów kochających scenę i artystów przez scenę kochanych – to jedna z tych rockowych koncertówek, których lwią część materiału stanowią utwory zagrane w wersjach deklasujących studyjne oryginały. Być może w przypadku starszych, stworzonych w pojedynkę kompozycji zespół miał nieco ułatwione zadanie, jednak czy to byłby „Radioactive Toy” z debiutanckiej płyty, czy „Up The Downstair” powstały niejako w duecie, czy „Moonloop” improwizowany oryginalnie bez Richarda Barbieri, czy też wspomniany „Signify”, będący swoistą wizytówką grupy jako kwartetu – wszędzie tu, w edycjach koncertowych dzieje się ciekawiej, aniżeli w i tak znakomitych wersjach studyjnych. Co zresztą znamienne, w zgrabnie skrojonej setliście płyty najbardziej niezauważalnie mijają te kompozycje, które, choć odegrane świetnie, nie wnoszą nic nowego do oryginałów („Waiting Phase One”, „Sleep Of No Dreaming”, „Always Never”).
Kilka tych momentów, zwłaszcza że same w sobie stanowią naprawdę udane piosenki, w toku rozwoju występu nietrudno potraktować jako chwilowe wyrwanie z koncertowej euforii, z boskiej śpiączki, przed którą nie sposób obronić się wśród natchnionych zwrotów artrockowego spektaklu. To, czym zespół obdarzył słuchaczy wraz z albumem „Coma Divine”, to demonstracja niezwykłej artystycznej kreatywności, która okazała się być nie tylko przymiotem studyjnej pracy twórczej, ale przede wszystkim również i cechą w sposób zupełnie niesamowity egzekwowaną przez czterech dzielących scenę artystów w warunkach „tu i teraz”.
Choć Porcupine Tree w następnych latach aktywnego funkcjonowania co rusz udowadniał, że niezależnie od różnic w składzie jest kolektywem stworzonym do bycia na scenie, to „Coma Divine” stanowi na tle innych nagranych na żywo wydawnictw zespołu pozycję wyjątkową. Jest to bowiem świadectwo tych czasów w karierze koncertującego Porcupine Tree, kiedy proporcje transcendentnego doświadczenia względem rockowej emocji były zdecydowane odwrotne, aniżeli miało to miejsce w dalszej historii grupy.
PS: W 2020 roku na witrynie Bandcamp zespołu opublikowano w formie plików do pobrania ponad godzinę materiału wyselekcjonowanego z pozostałości po rzymskich nagraniach. W programie „albumu” nazwanego „Coma: Coda” znalazły się zarówno wersje utworów umieszczonych na „Coma Divine” pochodzące z sąsiedniego występu, jak i kompozycje, których na koncertówce brakowało. Zwłaszcza warte odnotowania są pominięte utwory z drugiej połowy „Signify”, premierowy „Cryogenics” oraz zagrany wówczas po raz trzeci i ostatni w historii „Voyage 34 (Phase Two)”. Szczęśliwie, ten imponujący suplement do „Coma Divine”, choć dość surowy i pozbawiony późniejszych wokalnych dogrywek, w tym roku doczekał się publikacji w formie podwójnej płyty winylowej.