RSC to zespół, którego dziś niestety mało kto pamięta. A przecież należał do czołówki polskiego rocka lat 80. Z pewnością swoją popularnością nigdy nie dorównywał takim gwiazdom jak Perfect, Maanam, Republika czy Lady Pank, ale w pewnym momencie jego przeboje „Życie to teatr”, „Kradniesz mi moją duszę” i „Maraton rockowy” brylowały na szczytach list przebojów. Swoje muzyczne 5 minut ta pochodząca z Rzeszowa grupa upamiętniła wydanym w 1983 roku longplayem „RSC” oraz serią nagrań wydawanych na kasetach i winylowych składankach. Zespół swoim charakterystycznym brzmieniem (skrzypce!) oraz ciągotką do bardziej rozbudowanych aranżacji zyskał sobie miano „polskiego Kansasu”, a tym samym - czołowego wówczas, obok Exodusu, polskiego przedstawiciela nurtu art rocka. Niestety, po występie na festiwalu Opole’84 zespół rozpadł się, muzycy rozjechali się po świecie i dopiero 10 lat później klawiszowiec Wiktor Kucaj, wokalista Zbigniew Działa i perkusista Michał Kochmański wraz ze skrzypkiem Andrzejem Balawenderem i gitarzystą Waldemarem Rzeszutem podjęli próbę reaktywowania grupy. Wydali najpierw album wspomnieniowy pt. „Maraton rockowy” (1994) z nowymi wersjami swoich starych przebojów, a potem dwie płyty z premierowym materiałem. „Czas Wodnika” (1996) był zbiorem kilkunastu, stosunkowo prostych i melodyjnych piosenek, a wydany w 1997 roku „Parakletos” - pełnym rozmachu dziełem zainspirowanym epickimi dokonaniami prog rockowych dinozaurów. „Parakletos” - album, który pod względem artystycznym należy uznać za największe osiągnięcie RSC, stał się paradoksalnie gwoździem do trumny drugiego wcielenia zespołu. Liczne smaczki nawiązujące do twórczości Pink Floyd, Procol Harum, Genesis, czy takich tuzów młodszego pokolenia, jak Pendragon, czy IQ nie znalazły uznania u masowego odbiorcy i zespół doświadczył losu setek innych niespełnionych artystów – rozpadł się ponownie. Wprawdzie były jeszcze próby kontynuowania działalności z nowym wokalistą (Witold Stefaniak), ale poza kilkoma nagraniami „do szuflady” i okazjonalnymi koncertami nie wydarzyło się nic na tyle istotnego, by zahamować proces słabnącego artystycznego entuzjazmu wśród członków zespołu.
Wydawało się, że nazwa RSC przeszła już na zawsze do historii, lecz niespodziewanie po wielu latach milczenia, w ubiegłym roku Wiktor Kucaj poinformował mnie, że I Program Polskiego Radia zainteresowany jest objęciem patronatu nad reedycją wcześniejszych płyt zespołu. Faktycznie, do reedycji doszło i przez pewien czas o RSC znowu zrobiło się głośno. Zapewne zachęciło to Wiktora do zintensyfikowania pracy nad premierowym materiałem. Do zespołu powrócił Zbigniew Działa i właściwie to Wiktor wraz ze Zbyszkiem są autorami całego materiału na nowej, wydanej właśnie przez Lynx Music płycie zatytułowanej „aka flyrock”.
Oto tekst, który napisałem dziewięć miesięcy temu, tuż po tym, jak Wiktor Kucaj przesłał mi pachnący jeszcze nowością, dopiero co nagrany materiał. Nie ukrywam, że fakt, iż RSC znowu nagrywa, ucieszył mnie bardzo. Ale przyznam też, że po kilku pierwszych przesłuchaniach przeżyłem prawdziwy szok. Dałem zresztą temu wyraz w poniższym tekście:
Nowy album RSC zawiera 9 utworów i rozpoczyna się od monumentalnej kompozycji instrumentalnej. Epickość, patos i rozmach godne „Parakletosa”. Gdy wydaje się już, że będzie to 10-minutowy, całkowicie instrumentalny wstęp, niespodziewanie odzywa się wokal i wyłania się fajna melodia śpiewana przez Zbigniewa. To mocny, ciekawy i szalenie intrygujący numer, któremu RSC nadał tytuł „Rudy38”. Spodoba się on z pewnością art rockowym tygrysom, choć przyznam szczerze, że lekki szok może budzić syntetyczna perkusja i spora ilość elektronicznych sampli. Zapytałem Wiktora o szczegóły, o to, w jakim składzie osobowym i w jakim zestawie instrumentalnym nagrali tę płytę, ale odparł mi tylko: „nagrania zrealizowaliśmy we własnym studio, a mastering w superprofesjonalnym Mastering Cafe. Wszystko brzmi ciepło, analogowo i bardzo profesjonalnie. Reszta ocen będzie należała do ciebie”. „Wiktor, ale powiedz przynajmniej, czy na płycie usłyszę moje ukochane w RSC skrzypce?” – próbowałem chociaż to wyciągnąć od lidera zespołu. „Posłuchaj raz, drugi, trzeci, a potem pogadamy” – usłyszałem lakoniczną odpowiedź Wiktora. Tak więc, drodzy Czytelnicy, poniższa relacja ze słuchania nowej muzyki RSC będzie odarta z wszelkich faktów. Będą to moje wrażenia, odczucia i emocje.
Na początku podkreślę, że zawsze ceniłem tę grupę i do dzisiaj jestem jej wielkim sympatykiem. Zawsze imponowała mi jej „droga pod prąd”, którą zespół zawsze wykonywał z wysoko podniesioną głową. Nawet gdy te ambitne pierwiastki i liczne nawiązania do klasyki rocka w muzyce RSC nie wszystkim przypadały do gustu. Mnie podobały się zawsze. Dlatego z drżącym z niepokoju sercem przystąpiłem do wsłuchiwania się w nowy materiał. Na roboczej okładce, przy spisie utworów zamiast tytułu płyty, obok nazwy zespołu, dostrzegłem napis: „aka flyrock”. Rozumiem, że to tytuł tymczasowy, tak jak i tytuły poszczególnych nagrań. Po pierwszej kompozycji, o której już wspomniałem („Rudy38”), pomimo sztucznie brzmiącej perkusji, byłem prawie że w siódmym niebie. Jest dobrze - pomyślałem i szybciutko przełączyłem się na utwór 2: „Nurek”. Rozpoczyna się on od słyszanego z dobiegającego z oddali radioodbiornika znajomego sygnału radiowego sprzed lat. Czyżby była to zajawka dziennika? Czy raczej jakiegoś programu publicystycznego z lat 70.? Nie pamiętam. Ale brzmi znajomo. W „Nurku” znowu uderza spora ilość elektroniki, wyraźnie słychać, że dźwięki perkusji generowane są z automatu. Transowy rytm i liczne sample – to nowość w muzyce RSC. Ale co ciekawe, jak na razie nie zniechęca mnie to. Przypomina raczej to, czym przed laty zaszokował swoich fanów Galahad, na przykład w utworze „Bug Eye”. Zaskoczenie? Fakt. Ale po pierwszym szoku do głowy przychodzi myśl, że jednak nie jest źle. Trzeci utwór na płycie, o roboczym tytule „Zygmuntowska”, to pierwszy z kandydatów na potencjalny przebój. Wprawdzie instrumenty klawiszowe brzmią w nim jakoś dziwnie płasko i mało przestrzennie, ale kompensuje to ciekawa melodia refrenu i bardzo zgrabne solo na gitarze (kto to tak fajnie gra?). Ciekawy, choć gorzki tekst o przemijaniu śpiewany przez Zbyszka zapada w pamięć („a miało być tak pięknie, dobrze wiem…”) i uporczywie powraca jak jakiś cierń na duszy. Aha, utwór ten rozpoczyna się od słownego cytatu z Lecha Wałęsy. Zaczynam zastanawiać się: co to jest? Historia PRL-u w muzycznej pigułce?! Tym bardziej, że nagranie oznaczone cyferką 4 też ma we wstępie radiowy cytat: jakiś archiwalny dźwięk reklamy z wyłaniającą się melodią pewnego superprzeboju grupy Bolter (!!!). Gdy słucham „A dziś na przedmieściach” – bo taki tytuł nosi utwór nr 4 - już wiem, że w zespole na pewno nie ma perkusisty. Słychać wyraźnie gitarę, bas, wszechobecne klawisze Kucaja, ale perkusja to najpewniej automat. Uporczywy transowy rytm wdziera się w umysł, nagranie ocieka wręcz elektroniką. Zaczynam się zastanawiać, czy utwór ten to wciąż jeszcze „fly rock”, czy już raczej taneczna muzyka użytkowa? Co więcej, słyszalny w połowie utworu nadawany przez megafon komunikat (będący chyba satyrą na „rzetelność” instytucji o nazwie PKS) przypomina zdecydowanie Rudi Schuberta wykrzykującego ostrzeżenia o nadpływającym rekinie w „Monice – dziewczynie ratownika” (sic!). Zaczyna mi coraz bardziej brakować skrzypiec – tego charakterystycznego wyróżnika brzmienia starego RSC. Utwór numer 5 posiada wymowny tytuł: po prostu „RSC”. Tak nazwany powinien być prawdziwą wizytówką stylu zespołu. Ale raczej nią nie jest. Brzmi tak, jakby grał już „inny” RSC. Bardziej rozmarzony. Spokojny. Bez rockowego pazura. Leniwa, nieśpieszna melodia i lekko sommabuliczny klimat tego nagrania kojarzy mi się ze scenami ze starych amerykańskich filmów: opustoszały, zadymiony bar o piątej nad ranem, przy stoliku całująca się para, a pusty parkiet zamiata zaspana sprzątaczka. Gdzie te skrzypce? – pytam sam siebie. Tak bardzo pasowałyby tutaj, aby podkreślić liryczny wydźwięk tego utworu.
Szóste nagranie nosi tytuł „Biały anioł nostalgii gra w Kaprysie”. Ale co ja słyszę we wstępie?! Towarzysza Bieruta przemawiającego na kongresie zjednoczeniowym, powołującym do życia Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą?!!! Szok jak cholera. Ale to na szczęście tylko pierwsze kilkadziesiąt sekund. A potem gra już muzyka. Ale jakoś tak dziwnie. Cienko. Słabo. Nie klei się jakoś. Zbyszek bardziej męczy się niż śpiewa. Wreszcie słyszę skrzypce, ale wyraźnie ich dźwięk wygenerowany jest z komputera. Zespół nie ukrywa już, że na lewo i prawo korzysta z sampli. Jest ich tu całe mnóstwo. Za dużo. I moim zdaniem czyni to ten utwór najsłabszym w całym zestawie.
Następny na płycie utwór „Towarzysz Pergamin” zaczyna się od komunikatu generała Jaruzelskiego informującego o wprowadzeniu stanu wojennego (o co chodzi z tymi politycznymi cytatami?!). Muzyka wypełniona jest (znowu syntetyczną) mocną sekcją instrumentów dętych. No i nie wiem czy to za ich przyczyną, czy nie, ale w utworze tym panuje przeogromny muzyczny chaos. Nagranie to sypie się coraz bardziej w miarę upływającego czasu. W jego środku zamiast tekstu Zbigniew Działa odczytuje tekst CV. Ciekawy zabieg formalny. Ale w sumie jako całość nagranie to sprawia wrażenie bardzo rozkrzyczanego i rozedrganego. Za bardzo... Na szczęście dwa ostatnie fragmenty tej płyty ratują ogólne wrażenie. „Fazi nasz korespondent w Ameryce” to mój ulubiony utwór w zestawie nowych nagrań RSC. Fajny rytm, ładna melodia, niespokojny klimat, ciekawa orkiestracja w tle. A przy okazji satyra na pracę zagranicznych korespondentów relacjonujących wydarzenia polityczne dla mediów. Tego utworu RSC nie powinien się wstydzić. Ba, powinien być z niego dumny, a wszystkich sympatyków tego zespołu zapewniam, że nowe oblicze ich idoli naprawdę potrafi zachwycić. I to jak! To chyba najbardziej chwytliwe – przynajmniej przy pierwszym przesłuchaniu – nagranie. W swojej skróconej wersji mogłoby pewnie stać się nawet radiowym przebojem. No i na zakończenie jest jeszcze utwór pt. „Największy entrepreneur świata”, zamykający najnowszą produkcję RSC. Utwór zapadający w pamięć, dający do myślenia. Ale raczej nie za sprawą muzyki i jakichś efektownych wykonawczych fajerwerków, a tekstu, a właściwie sposobu jego podania. Zbyszek wciela się w rolę cyrkowego konferansjera, z którego przemówienia wysuwa się ewidentne i gorzkie (autobiograficzne?) przesłanie: „życie kiedyś było teatrem. A teraz?... Teraz życie to cyrk”. Ważne i mocne słowa padają w tym utworze. Stają się one mottem, a właściwie credo nowego oblicza zespołu. Komentarzem do otaczającej nas rzeczywistości. Rzeczywistości, z którą, mam wrażenie, zespół RSC nie czuje się pogodzony. Ewidentnym tego przejawem jest zapewne ta nowa muzyka tej grupy. Zaskakująca. Niespodziewana. Inna. Potrafiąca wyprowadzić w pole nieprzygotowanego słuchacza. Sam po pierwszych dwóch, trzech przesłuchaniach nie wiedziałem, co sądzić o nowej produkcji RSC. Sympatia jednak zwyciężyła. Przyjmuję ten album z dużą radością. Po pierwsze dlatego, że to cudownie, iż jeden z moich ulubionych wykonawców sprzed lat powrócił do działalności, po drugie - że lubię ten ciepły, lekko nosowy wokal Zbyszka, a po trzecie - że wyraźnie słychać, iż zespół poszukuje, a nie odcina kupony od swojej przeszłości.
Niniejszy krążek to rzecz bardzo ambitna. I to zarówno z literackiego, jak i muzycznego punktu widzenia. Są na nim takie rzeczy, które mnie drażnią, są takie, których nie rozumiem, ale są też i takie, które podobają mi się. I to bardzo. Zadaję jednak sobie pytanie: do kogo RSC adresuje swoją nową płytę? Do słuchaczy, którzy kojarzą ten zespół z krótkich, przebojowych utworów? Do art rockowców, oczekujących na ciąg dalszy „Parakletosa”? Czy raczej do nowej niszy publiczności ukierunkowanej na transowe rytmy i samplowe szaleństwo? A może muzycy tworzący obecnie zespół nagrali po prostu taki materiał, jaki akurat siedział im w głowach i czaił się w sercach? Wylali z siebie aktualny stan swojego ducha, zainteresowań i muzycznych inspiracji. Nagrali album, który jest obrazem ich aktualnych możliwości, fascynacji, lęków, obaw i nadziei. Właśnie tak odbieram niniejszy zestaw nowych kompozycji RSC. Nie jest to może mistrzostwo świata, ale nie ukrywam, że, bynajmniej nie li tylko z czystego sentymentu, miło słuchało mi się przeważającej części nowych utworów. Wiem, że materiał, który otrzymałem od zespołu to jeszcze wersja robocza. Dlatego wierzę, że będzie jeszcze i czas, i wola, by tu i ówdzie coś jeszcze popoprawiać. O soczyste, drapieżne i „żywe” skrzypce poproszę. I o żywego perkusistę. Takiego z krwi i kości.
Tak właśnie myślałem, czułem, przeżywałem kilka miesięcy temu. Tuż po wysłuchaniu nowego materiału grupy RSC. Przyznam raz jeszcze, że obcowanie z tą muzyką było dla mnie swego rodzaju szokiem. Nie takiej muzyki się spodziewałem. Co czuję dzisiaj, po 9 miesiącach, kiedy to pięknie wydany z grubą, pełną autobiograficznych odniesień książeczką album „aka flyrock” jest już z nami? Wydaje mi się, że dojrzałem do tej muzyki. „Nauczyłem” się” jej. Nauczyłem się ją lubić i odpłaciła mi się ona coraz to nowymi tajemnicami, które odkrywa przede mną przy każdym kolejnym przesłuchaniu. Większość spraw, o których pisałem z powątpiewaniem, już teraz mi nie przeszkadza. A reszta przeszkadza jakby mniej (choć nadal nie mogę zgłębić tajemnicy tych pozamuzycznych „wstępniaków” z ery PRL-u zamieszczonych przed poszczególnymi utworami. Pomimo wielu wyjaśnień nadal nie przemawia do mnie fakt ich nad wyraz drażniącej obecności na płycie). Przyznam jednak, że polubiłem ten album. I nie piszę tego przez zwykły sentyment, jaki zawsze czułem i pewnie zawsze czuć będę w stosunku do twórczości Wiktora Kucaja i Zbigniewa Działy.
Na nowej płycie zespół RSC pokazał, że nadal ma wiele do powiedzenia. I to zarówno, jeśli chodzi o samą muzykę, jak i o inteligentnie podany literacki przekaz swoich przemyśleń i doświadczeń. Zespół wyraźnie dokonał zwrotu w stronę bardziej technicznych brzmień i trzeba przyznać, że doskonale oddał nimi ducha zmieniających się czasów. Zespół RSC płytą „aka flyrock”, jak na „weterana” polskiej prog rockowej sceny muzycznej przystało, poszedł własną drogą, jakże dalece odmienną od współczesnych trendów wyznaczanych twórczością grup Riverside, Quidam, Satellite, czy After. I chwała mu za to. Choć podkreślam, że wcale nie jestem totalnie bezkrytyczny w stosunku do „nowego” RSC. Nadal gdzieś w głębi duszy czuję, że na płycie „aka flyrock” jedne utwory wolę bardziej od innych, że te, w których odnalazłem odniesienia do tradycyjnych „flyrockowych” brzmień podobają mi się bardziej od tych nowatorskich i brzmiących jak dla mnie, było nie było, zbyt postmodernistycznie. Ale przecież to wciąż ten sam zespół. A muzyka skomponowana, zagrana i zaśpiewana jest przez tych samych ludzi. Zresztą to konkluzja podobna do tej, którą podsumował swoją wypowiedź na temat niniejszej płyty sam lider zespołu RSC, Wiktor Kucaj. I z tego faktu też się bardzo cieszę.