Gdy pierwszy raz ujrzałam okładkę tej płyty, przypomniała mi się baśń o „Śpiącej Królewnie” i cierniste zarośla które wyrosły wokół zamku. Zasłaniały one lazur nieba i broniły dostępu do delikatnej istoty unoszącej się w oparach marzeń sennych - nieświadomej, że została odizolowana od realnego świata. Ale pośród chaszczy najeżonych kolcami pojawiła się latarnia - niczym kaganek światła dający nadzieję. To on mógł doprowadzić księcia do ukochanej i zakończyć opowieść happy endem. Tę poruszającą szatę graficzną najnowszego albumu Realisea pt. „Fairly Carefree” zaprojektowało dwoje znakomitych artystów - Coby van der Burgt i Monique Botschuijver. Stanowi to wstęp do cudownej zawartości płyty, do krainy finezyjnych dźwięków, historii pełnych emocji i uczuć.
Nie jest to pierwszy bukiet muzycznych pomysłów, jaki wyszedł spod pióra Briana de Graeve i jego żony Marjolein. Dwa lata temu ukazał się debiutancki album „Mantelpeace”, nagrany wraz z klawiszowcem Christophe Rapenne, basistą Geoffreyem de Graeve i Robem van Nieuwenhuijzenem, który zasiadł za perkusją. Wystąpiło na nim mnóstwo znakomitych gości, wystarczy wspomnieć takie nazwiska jak : Michel St. Pere, Erik Laan, Aldo Adema, Simon Rogers czy Rindert Bul.
Na „Fairly Carefree” pojawia się równie dużo znakomitości. Trzon grupy tworzą Brian, który jest autorem wszystkich kompozycji, śpiewa i gra na dwunastostrunowej gitarze akustycznej oraz Marjolein (wokal, flet i kompozycja). Stałymi członkami zespołu są: Mark op ten Berg (bas), Christophe Rapenne (instrumenty klawiszowe), Jos Uffing (perkusja) i Rindert Bul (gitary). Trzeba odnotować też gościnny udział tak znanych artystów jak Ton Scherpenzeel (instrumenty klawiszowe), Erik Laan (minotaur), Tamara van Koetsveld (klarnet), Susan van den Engel (harfa), Mila Kamstra (skrzypce) i Geoffrey de Graeve (bas).
Na krążku znalazło się osiem kompozycji - precyzyjnie skonstruowanych w swojej osnowie kołyszącej delikatnością i zmysłowym dotykiem. Muzyka emanuje uczuciem zawieszonym na brzegu warg gotowych do szeptu lub pocałunku. Prostota i świeżość, z jaką ukazywane jest ludzkie serce brzemienne skrajnymi emocjami, prowadzi nas w głąb ogrodu pełnego soczystych barw i odcieni muzycznego kontredansu.
Jedenastominutowy początek w postaci utworu „I Could Never Learn” jest bramą, przez którą trzeba wejść do komnaty pełnej palących się świec i białych lilii. Mistycyzm nastroju i niewinne, płonące uczucia mieszkają w każdym zakątku tego pokoju strojnego w kilim delikatności i welon mgły. Padający deszcz, powietrze pachnące burzą i gitarowe solo - obłędne w swoim uroku. Niesamowicie kuszący początek kompozycji powoli przechodzi w rozkołysaną zwrotkę z delikatnym klasykiem w tle. Głos Briana wpleciony w dźwięk fletu budzi emocje. Zmysłowy refren zaśpiewany w duecie z Marjolein jest jak przyrzeczenie: „...I could never live without you...”. Ta piękna i sugestywna ballada miłosna ujmuje swoim czarem i wyrazistą formą pełną instrumentalnych niespodzianek, zgrabnych chórków, zmian dynamiki i smakowitych solówek.
W każdym utworze czuje się niebywałą chemię pomiędzy muzykami. Damski wokal jest delikatny, dziewczęcy, męskie partie są kompatybilne w swojej sensualności i brzmieniu. „Crackled Colorite” ma świetne dialogi gitarowe na linii Brian de Graeve - Rindert Bul i klawiszowe tło, za które odpowiada znakomity Chris Rapenne.
W „Your Lies” zostaje podkręcone tempo. Muzyka zmienia charakter z rockowego na rzecz „style de danse”, nie zatracając przy tym uroczej płochości i finezji.
Urocza ballada „Pretending” wyśpiewana anielskim głosem Marjolein i jasnym tenorem Briana, prowadzi nas korytarzami światła, unosi delikatnie na rydwanie spokoju. To prawda, muzyka Realisea koi swoją koronkową delikatnością. Nie ma tu burzy i ognia, jest oaza pełna łagodności urozmaicona gitarową solówką i energicznymi bębnami. Lubię taką ulotność. Świetnie się przy takich dźwiękach odpoczywa, wprowadzają nas w stan wewnętrznego plateau. Napięcie znika bezpowrotnie, na jego miejscu pojawia się odprężenie i równowaga. Tak dzieję się w krainie sztuki kreowanej przez ten holenderski zespół. Aldous Huxley kiedyś powiedział: „Po ciszy, która najbardziej zbliża się do wyrażenia niewyrażalnego, jest muzyka”. Tak, to prawda. Jest coś w utworach Realisea, co potwierdza tę tezę.
„Out in the Cold” to piosenka z dominującym wokalem Briana i nutką nostalgii w tle. Powiewne skrzypce i żywiołowy refren z wplecionym głosem Marjolein… Dźwięk fletu, przenikliwy niczym powiewy chłodnego wiatru, buduje atmosferę, daje obraz wieczoru utkanego z mrocznej materii kryjącej się w przydrożnych kałużach, smaku artystycznego performance’u nanizanego na smugę cienia i nut. Nut prawdziwych i niepowtarzalnych…
„Sheltered Dreams” rozkwita wraz z klawiszami i śpiewem ptaków. Melancholijna gitara, głos Briana i refren tonący w chórkach. Siłą tej kompozycji są ukryte w tle wokalizy Marjolein, eteryczne smyczki i gitarowa solówka.
Moim ulubionym fragmentem albumu jest żywiołowy utwór o tajemniczym tytule „Trilemma”. Króluje tu bezsprzecznie dziewczęcy głos pani de Graeve. Lekkość i wielowątkowość tej kompozycji otula miękko, zanosi słowa do krainy rytmu. Są tu też piękne gitary, niesforne bębny, klawiszowe refleksy i mnóstwo uroku.
„Malgre les Vagues” to wspólna kompozycja Briana i Marjolein. W utworze tym wystąpili znakomici goście: Ton Scherpenzeel, Erik Laan (Minotaur) oraz Tamara van Koetsveld. Jest to przepiękny akcent na zakończenie albumu. Rozmarzony charakter tego kawałka buduje otwierające go brzmienie klarnetu. Wokalny dialog jest pełen miękkości, z doskonałą bazą w formie finezyjnych bębnów i gitarowych akordów.
Czasem dzień łączy się z nocą, by wybuchnąć jasnym światłem nowego poranka. Tak się kończy ten album utkany z łagodności. Ale nie to jest jego prawdziwym walorem. Realisea pokazuje, że nie trzeba prowadzić słuchacza przez skomplikowany labirynt, aby pokazać prawdziwe piękno. Czyż nie jest piękniejszy fiołek ukryty wśród traw od kosza pełnego róż?...