Crippled Black Phoenix - Banefyre

Maciek Lewandowski

Nasz obecny świat nie jest niestety idealny, a otaczający nas ludzie nie zawsze są dobrzy. Szczególnie obecna rzeczywistość coraz częściej nie nastraja optymizmem. Nie ma co się oszukiwać, życie często bywało okrutne, a ludzi bezwzględni i źli. I choć przez pokolenia doświadczyliśmy tak wielu okropieństw, to lekcji pokory z tego jak bezwzględny potrafi być człowiek nie odrobiliśmy należycie, a wniosków nadal nie umiemy wyciągać. Przemilczę szczególnie obecny stan globalny, to w końcu nie czas i miejsce na takie wywody. Każdy z Was widzi, czuje, wie…

Na szczęście i w muzyce zdarzają się zespoły, które bardzo mocno i inteligentnie krzyczą, że z gatunkiem ludzkim, mówiąc delikatnie, nie jest do końca dobrze. Krzyczą to świadomi wszystkich krzywd w imię tego, aby stać się głosem tych, którzy głosu często nie mają. Którzy nie mogą się upomnieć o swoje prawa, czy w końcu krzyczą do nas, słuchaczy, abyśmy przejrzeli na oczy, abyśmy dobitnie uzmysłowili sobie, w jakim piekle coraz bardziej żyjemy, nie zdając sobie sprawy również z faktu, jaką sami sobie szykujemy apokaliptyczną przyszłość.

Nie będę ukrywał, że Crippled Black Phoenix darzę przeogromnym szacunkiem i jest to dla mnie zespół szczególny. I nie bez powodu. Wcale nie byłem ich oddanym fanem od samego początku. Poznałem ich stosunkowo późno, w roku 2018, w mojej ukochanej Pradze, podczas trasy promującej kapitalny album „Great Escape”. Ta znajomość, w dodatku osobista, na zawsze odmieniła moje życie, do tego stopnia, że poczułem się tak, jakbym miał okazję urodzić się drugi raz. I poniekąd jest to absolutna prawda, gdyż to pierwsze nasze spotkanie miało miejsce w okresie, kiedy dosłownie moje życie stanęło na krawędzi z bardzo osobistych powodów.

Czasami jak patrzę na bogatą przeszłość i cały dorobek artystyczny Crippled Black Phoenix, to widzę autentycznie drogę usłaną cierniami, różnymi przeciwnościami losu, jak chociażby niezliczone zmiany personalne w składzie, ale z drugiej strony ich upór i konsekwencja są czymś niezwykłym i godnym największego podziwu. Od momentu powstania w 2004 roku, Crippled Black Phoenix pod przywództwem, niekwestionowanego lidera i multiinstrumentalisty Justina Greavesa starał się być głosem dla… pozbawionych głosu. Stałą towarzyszką Greavesa jest Belinda Kordic, której wokal dodaje niezwykłej czułości i piękna do często mrocznych muzycznych tonów. Tych dwoje prawdziwie szczerych Artystów zawsze starało się piętnować ludzką kondycję i nierówności, które dotykają słabszych i niesłusznie krzywdzonych. To właśnie na płycie „Great Escape”, we wstępie do utworu „Nebulas”, padają przerażające słowa, po których poczułem coś, o czym trudno cokolwiek sensownego napisać, więc lepiej będzie jak je po prostu zacytuję:

„To the animals, all people are Nazis

And life is an Eternal Treblinka

Sorry for the fools who say that an animal

Can't understand or feel in any way

Sorry their blood runs so cold

Sorry they have no heart no soul

 

Sorry for all of your pain

Sorry for everything you have to face

Sorry I can't do enough

I'm so sorry they don't know love”

Na swoim nowym albumie zatytułowanym „Banefyre'' zespół naprawdę postawił sobie za cel rzucenie wyzwania nie tylko sobie, ale i słuchaczom, poprzez wprowadzenie do swojej muzyki jeszcze więcej bardzo poważnych, trudnych, ale jakże aktualnych tematów.

Do grupy, po wielu perturbacjach personalnych, dołączył nowy, pochodzący ze Szwecji wokalista i gitarzysta w jednej osobie - Joel Segerstedt. Jest to niezwykle uzdolniony i ceniony w swoim kraju twórca, związany z tak szerokimi gatunkami muzycznymi, jak punk rock, metal, pop, muzyka filmowa, a także pejzażami dźwiękowymi wykorzystywanymi na potrzeby poezji. Aktualne oblicze Crippled Black Phoenix uzupełniają wysublimowane dźwięki fortepianu, syntezatorów i trąbki w wykonaniu Helen Stanley oraz gitara Andy Taylora.

Trwający blisko (uwaga!) 1 h 38 min album „Banefyre” został przez twórców zdefiniowany w podtytule jaku „The Musical!” oraz podzielony na dwa akty, zawierające łącznie z bonusem 13 tracków. Nagrywany był w Lincolnshire oraz w Szwecji, a zmiksowany przez genialnego Kurta Ballou, amerykańskiego muzyka, gitarzystę zespołu Converge, a także uznanego producenta muzycznego w jednej osobie.

To, nie obawiam użyć się tego słowa, DZIEŁO od samego początku do końca, brzmi potężnie i ma w sobie nieprawdopodobną moc. Justin Greaves chyba nigdy nie był aż tak sumienny, aby nie stworzyć kolejnej płyty, która nie brzmi jak wszystko, co poprzednio i z całą pewnością ta sztuka mu się udała. Proszę mi wybaczyć, ale jest to tak ważny i niezwykły album, że nie ma wręcz możliwości, aby napisać jego zwięzłą i lakoniczną recenzję. To zdecydowanie niemożliwe, ponieważ jest tu tak wiele rzeczy, które zasługują na przybliżenie kontekstu, inspirację, analizę czy chociażby wzmiankę. Tym bardziej, że udało mi się nakłonić Justina do osobistych refleksji nad wybranymi utworami, co zostało wykorzystane na potrzeby Albumu Tygodnia w Rockserwis FM.

Tak więc radzę wziąć głęboki oddech, usiąść wygodnie w fotelu i przygotować się świadomie na słowa i prawdę, która, tak jak wspomniałem we wstępie, nie będzie ani miła i łatwa, ale jest bardzo ważna i zdecydowanie aktualna.

Akt pierwszy musicalu otwiera „Incantation for the Different”. To jeden z najdziwniejszych początków płyt, jaki kiedykolwiek słyszałem. Minuta dźwięków rodem z czeluści piekła, czegoś, co brzmi niczym rzucana klątwa, zaklęcie, po której następuje monodeklamacja, wygłoszona przez pochodzącego z Chicago czarownika, kontrowersyjnego artystę, okultystę i autora tych wszystkich słów, Shane'a Bugbee. Jest to bardzo ostra krytyka zastraszonego społeczeństwa przed marzycielami i wizjonerami. Odwołująca się do procesów „czarownic” z Salem, Lucyfera, wszystkiego, co inne, z poczuciem nieuchronnego krwawego i brutalnego powstania oraz skierowana do osoby samego Steve’a Jobsa, który przekonał nas, abyśmy zaczęli „myśleć inaczej”, ale nie przestrzegł, że myślenie, życie, kochanie oraz funkcjonowanie w tej nowej rzeczywistości, może i często doprowadza do śmierci! No, chyba że urodziliśmy się obrzydliwie bogaci, odrealnieni od rzeczywistości, „ze srebrną łyżeczką wetkniętą w tyłek”. Kulminacja tego monologu następuje w ostatnich wersach, przywołując postać pewnego Afroamerykanina. Elijah miał zaledwie 23 lata, kiedy zmarł sześć dni po brutalnej interwencji policji 30 sierpnia 2019 roku w miejscowości Aurora, w stanie Colorado. Jego „winą” było tylko to, że wracał ze sklepu spożywczego do domu, a anonimowy informator zadzwonił na policyjny nr 911, mówiąc, że „wygląda szkicowo i dziwnie”, gdyż miał na sobie maskę narciarską i machał rękami… Przybyli na miejsce funkcjonariusze skuli go w kajdanki, rzucili na ziemię, stosując chwyt duszący i ograniczający przepływ krwi do mózgu. Trzech rosłych policjantów trzymało go na ziemi przez 15 minut. Elijah McClain nie stawiał oporu, tylko szlochał i wielokrotnie mówił „nie mogę oddychać". Zwymiotował kilka razy, za co przeprosił, mówiąc: „Przepraszam. Nie próbowałem tego zrobić celowo, ale nie mogę prawidłowo oddychać". Podczas gdy ramiona McClaina były skute kajdankami za plecami, dodatkowo po około 15 minutach tej gehenny, ratownicy medyczni wstrzyknęli bezbronnemu chłopcu ketaminę, silny środek uspokajający. Elijah doznał zatrzymania akcji serca w drodze do szpitala i zmarł niespełna tydzień później. Ten młody człowiek kompletnie niczym nie zawinił! Na co dzień Elijah McClain był masażystą, o którym wszyscy, którzy go znali mówili, że kocha zwierzęta i który nauczył się grać na gitarze i skrzypcach właśnie dla bezpańskich kotów, gdyż wierzył, że muzyka pomaga je uspokoić… Według nagrania zarejestrowanego przez policyjną kamerę tak brzmiały jedne z ostatnich słów Elijaha McClaina, w momencie, kiedy był brutalnie obezwładniany przez TRZECH rosłych policjantów:

„Nie mogę oddychać. Mam tutaj swój dowód osobisty. Nazywam się Elijah McClain. To mój dom. Właśnie wracałem do domu. Jestem introwertykiem. Jestem po prostu inny. To wszystko. Tak mi przykro. Nie mam broni. Nie robię takich rzeczy. Nie walczę. Dlaczego mnie atakujesz? Nawet nie zabijam much! Nie jem mięsa!… Przepraszam. Tak mi przykro. Oj, to naprawdę bolało! Wszyscy jesteście bardzo silni. Och, przepraszam, nie próbowałem tego robić (przyp. aut. - wymiotować). Po prostu nie mogę prawidłowo oddychać” …

Po tym jakże szokującym, ale ważnym dla kontekstu całej płyty wprowadzeniu, wkracza „Wyches and Basterdz” z nieziemską mocną i dosłownie królewską proklamacją łomoczących bębnów i zniekształconych gitar. Głos Belindy jest tutaj słodki, a zarazem mrożący krew w żyłach. Nie ma drugiego zespołu na tej planecie, który tworzyłby muzykę tak magiczną i potężną. A kiedy utwór wybucha w niebotycznym finale, ton staje się iście piekielny z podskórnymi głosami i upiornymi zwrotami. Tekst do tej kompozycji jest kluczem do całej „czarciej” atmosfery. Napisała go Belinda. „Jest to opowieść o silnych kobietach, które są prześladowane. Tym samym chcieliśmy złożyć tym kobietom hołd, gdyż są piętnowane tylko za to, że są inne. W jakimś stopniu łączy się on z pierwszym utworem „Incantation for the Different”, który mówi o ludziach z zespołem Aspergera i z tego typu zaburzeniami. Rozpoczynamy więc ten album, mówiąc o tak ważnych rzeczach. Belinda śpiewa o kobietach, które były palone na stosie jako wiedźmy, a jedyne co chciały robić, to swoje codzienne rzeczy, opiekując się na przykład zwierzętami. Cały nasz album mówi o ludziach, którzy cierpią z powodu tego, że są inni” – opowiada Justin. A ja dodam tylko kilka przerażających faktów, na jakie się natknąłem, zgłębiając potworną historię prześladowań kobiet, którą jedną z kulminacji było szaleństwo w XVII wieku, jakie ogarnęło mieszkańców niewielkiej amerykańskiej osady Salem. To nie płonęły żadne wiedźmy! To były kobiety, które były widziane jako zbyt piękne, zbyt głośne. Które miały znamię lub zbyt dużo… wody w studni! Kobiety, które poznały walory ziołolecznictwa. Te, które miały zbyt silny związek z naturą, albo zwyczajnie czasami tańczyły i śpiewały. Każda taka kobieta była zagrożona spaleniem! Przez to siostry zeznawały i odwracały się od siebie, w momencie, gdy ich dzieci były trzymane pod lodem. Kobiety były przetrzymywane pod wodą i jeśli tylko unosiły się nad jej powierzchnią, były „winne” i stracone. A jeśli utonęły, to były… niewinne. Kobiety były zrzucane z klifów, zakopywane w głębokich dziurach w ziemi... Dlaczego to piszę? Ponieważ wiedza o naszej historii jest tak samo ważna, jak przyszłość którą tworzymy. A wszystko to jest właśnie zawarte w utworze „Wyches and Basterdz”.

Echa tych wszystkich okropności są również słyszalne w kolejnej kompozycji „Ghostland”, której aura jaką tworzy zespół jest naprawdę trudna do opisania. To trzeba usłyszeć i poczuć na własnej skórze. Pulsujący klimat, atmosfera niczym z rytuałów wiedźm, przynosząca strach, a nawet groźby. „Ghostland” śpiewany jest po szwedzku. To mroczny i ponury utwór pełen apokaliptycznych śpiewów, które brzmią jak początek końca, gdy bramy piekieł otwierają się przez świecące pęknięcia w ziemi. Doskonale uchwycony klimat nordyckich zespołów w stylu noir, takich jak np. Heilung. I ten niezwykły, przypominające mantrę tekst, śpiewany w języku szwedzkim:

W wieczności kroczymy, bez małpiej bezmyślności

W wieczności wędrujemy, bez odpoczynku i obojętności

Wiecznie wędrujemy Wiecznie wędrujemy

Wędruj, wędruj, wędruj

Kolejny utwór, „The Reckoning”, rozpoczyna się odgłosami charakterystycznymi dla polowania. Członkowie Crippled Black Phoenix od dawna bardzo głośno wyrażają swoje obrzydzenie do takich plugawych praktyk. Jest to pierwsza kompozycja na płycie, w której Joel udziela się na wokalu. Jest wściekła i niemal rewolucyjna, wzywająca do działania. Ma w sobie coś z kultowych, buntowniczych songów New Model Army. A tak o niej mówi Justin: „Ten utwór jest naszym wsparciem dla naszych przyjaciół, którzy pracują w brytyjskiej organizacji walczącej z ludźmi, którzy krzywdzą zwierzęta i zabijają naszą naturę. Te osoby zasługują na nasz największy szacunek, gdyż przez cały czas są w niebezpieczeństwie i walczą na pierwszej linii frontu. Więc w dużej mierze jest to hołd dla nich, ale częściowo tekst mówi o odwróceniu się ról, kiedy to myśliwy staje się zwierzyną, kiedy zwierzęta zaczynają zabijać ludzi. „The Reckoning” jest dla wszystkich zwierząt uratowanych przed głupimi ludźmi”. Wyobraźcie sobie minę i reakcję Justina, kiedy pod koniec sierpnia, osobiście pokazałem mu zdjęcia tego, co stało z rybami w naszej Odrze… I tu też koniecznie należy zwrócić uwagę na front i tył niezwykle sugestywnej i pięknej okładki albumu autorstwa Lucy Marshall.

 

The time has come to pay the price

For the cruelty that's been going on for years

The hunt will take a new turn

Because now the rules have changed

„Bonefire” to jeden z tych mniej mrocznych, wręcz uroczo popowych momentów, którymi Crippled Black Phoenix potrafią nas zaskoczyć. Wirujące gitary i mieniąca się linia przewodnia stanowią idealny podkład, aby pozwolić Belindzie na zaśpiewanie czułej i uroczej wręcz melodii nad mocnymi dźwiękami strun, zanim Joel dołączy do refrenu, zadając pytanie: „Jak śpisz w nocy?". Muzykalność na tym albumie jest naprawdę wyjątkowa, a końcowe solo gitary, które rozpala "Bonefire" jest wyśmienite. „To utwór o skorumpowanych, chciwych politykach i ludziach, którzy rządzą światem. Ten tekst mówi o tym, co myślimy o na ten temat. Słowa do tej piosenki napisała Belinda, o tym, jak bardzo ją to… wkurza, to wszystko, co się dzieje dookoła. Do napisania tych mocnych słów zainspirowała ją wizyta w Wielkiej Brytanii. Myślę, że wyraziła tym samym odczucia nie tylko ludzi w naszym zespole, ale i wielu osób w kraju, a także na świecie, którzy myślą podobnie. Napisała o pewnej poetyckiej sprawiedliwości, mówiąc o bezsennych nocach, gdyż ci ludzie nie mają duszy, nie mają sumienia, nie myślą o ludziach, którzy są niżej i którzy cierpią, bo myślą tylko o sobie i o karmieniu samych siebie. Wszystko to zawarliśmy w „Bonefire”. W ten sposób uwolniliśmy całą negatywną energię!” – tłumaczy Just. A ja dodam od siebie: jakże znajomo to brzmi, kiedy przełączając pilotem po kanałach informacyjnych, widzi się i słyszy tę „naszą władzę”…

I oto przychodzi czas na pierwszy pod względem długości muzyczny kolos na płycie. Trwający blisko 14 minut utwór „Rose of Jericho” jest jednoczenie pierwszym momentem oddechu od silnych emocji, a nawet czymś w rodzaju melancholii, ulgi, jak również stanowi zakończenie pierwszego aktu płyty. Ale Crippled Black Phoenix czarują nas na swój jedyny i niepowtarzalny sposób, gdyż takie uczucie daje tylko pierwsze pięć minut tej kompozycji. To pełne światła i uniesienia crescendo, chóralne głosy i prześliczna trąbka Hellen uwalnia pokłady odprężenia, relaksu, a nawet euforycznego nastroju. Zaraz po tym idyllicznym początku, zstępuje, niczym książę ciemności, wokal Joela, a cały utwór spowijają mroczne gitary i wręcz upiorne tony. Ta kompozycja jest niczym nieprzewidywalny ocean kuszący lazurowym blaskiem, delikatnym dryfem, prowadzącym do szalejącej burzy, ale nie sztormu. Wznosząc się i opadając z siłą, ale i z wdziękiem. "Rose of Jericho", to prawdziwa i przepiękna postrockowa epopeja, z pełną elegancją wprowadzająca instrumenty dęte, po to, aby na koniec zbudować mroczną i niesamowitą atmosferę, będącą na swój sposób ukłonem, po raz pierwszy i nie ostatni, w stronę stylu gry Davida Gilmoura.

Drugi akt albumu rozpoczyna track zatytułowany "Blackout 77". Jest to opis przerażających scen, jakie rozegrały się w Nowym Jorku w 1977 roku w nocy z 13 na 14 lipca. Nastąpiła wówczas jedna z największych w historii przerw w dostawie prądu, która dotknęła przeważająca część miasta. Awaria ta spowodowała ogrom grabieży w całym mieście oraz wywołała, wiele aktów przemocy, w tym podpaleń, gwałtów i morderstwa… Polecam koniecznie obejrzeć wciągający teledysk do tego utworu wyreżyserowany niczym w stylu Johna Carpentera, choć ilustrowany wieloma autentycznymi scenami. W kompozycje umiejętnie wpleciono samplowane wypowiedzi z amerykańskiego kanału informacyjnego, będące dokumentalnym zapisem tych przerażających scen. Cała wizja utworu jest apokaliptyczna, nawet kiedy przechodzi on w rodzaj chwalebnie melodyjnej sekcji. Wokal Joela idealne współgra z narracją, wydaje się wręcz rozkoszować tą całą traumą i grozą, ma w sobie coś z mentalności szabrownika krzyczącego:

„Who gives a fuck about tomorrow?

Because tonight I really feel alive !”

Justin Greaves opowiada o tym utworze tak: „Kiedy zabrakło prądu nagle ludzie zyskali wiarę w zniesienie podziałów klasowych. I to wszystko wydarzyło się jednej nocy. Ludzie w mediach byli pokazywani w pewien konkretny sposób. W tej piosence użyliśmy autentycznych nagrań z wiadomości, w których opisywano ludzi jako rój, a to byli po prostu uciśnieni ludzie. I gdy zbrakło prądu, te newsy rozpaliły zamieszki. Wiec w tą jedną noc pojawiło się w ludziach dużo siły, która jednak szybko osłabła. Ale na tą jedną noc ci ludzie poczuli moc, by walczyć z podziałami klasowymi. Choć to historia sprzed lat, to wydaje mi się, że doskonale pasuje do dzisiejszych czasów.”

Kolejna kompozycja, „Down the Rabbit Hole”, to ponad dziesięciominutowych bajeczny, progresywnie gotycki utwór, w którym wokal Belindy jest nad wyraz urzekający. To zdecydowanie jeden najpiękniejszych momentów albumu. Gitary przechodzą od eleganckiego brzmienia, po bardziej agresywne, ale jakże melodyjne i dostojne, a solo około czwartej minuty to prawdziwy majstersztyk! Utwór ewoluuje od delikatnego po pełen wigoru, aby w końcowej swej części wznieść się na wyżyny progresywno-metalowej sekcji, z uduchowionymi, wręcz indiańskimi, inklinacjami, w których Belinda niczym szaman intonuje jakże wymowne i ważne słowa, które sprawiają, że otaczające nas zewsząd ciemne chmury w końcu się rozstępują i pojawiają się promienie nadziei:

When you're numb in a bad way

Out of touch with nothing to say

Turn to the sky, scream and shout

If the cut runs deep, you have to let it all out

 

We are gonna be all right

Call in the bringer of light

To the bringer of life.

Końcowa sekwencja kompozycji to absolutny koncertowy wulkan energii, w którym zamiast lawy wybuchają hipnotyzujące muzyczne cuda, o czym, mam nadzieje, przekonacie się już w przyszłym roku, słuchając tego cudownego utworu na żywo.

Pod nr 9 na płycie kryje się pierwsza i jedyna zainspirowana lockdownowem przepiękna piosenka "Everything Is Beautiful But Us". I wcale nie opisuje ona niczego co złe, negatywne, z czym musieliśmy się zmagać, w tym jakże trudnym dla nasz wszystkich okresie. Wręcz przeciwnie. I tu ponownie polecam obejrzeć oficjalny teledysk, którego nie powstydziliby się najznakomitsi twórcy filmów przyrodniczych ze słynnym Davidem Attenborough na czele. Jest to kompozycja inspirowana… brakiem ludzkiej aktywności, którą członkowie zespołu odkryli podczas pierwszej blokady, chodząc na spacery w wiejskich okolicach, gdzie na co dzień mieszka Justin. Podczas tych leśnych eskapad panowała niecodzienna, ale jakże naturalna i niecodzienna cisza. Powietrze wydawało się bardziej świeże, a przede wszystkim nastąpił wyraźny wzrost aktywności wszystkich zwierząt, dzięki czemu artyści zdali sobie sprawę jak „brzydcy” jesteśmy jako rasa ludzka, jak bardzo wszystko psujemy. Kompozycja jest więc chwalebnie podnoszącą na duchu piosenką z ciepłymi, zapadającymi szybko w pamięci, liniami melodycznymi gitary. Jest niczym życiodajna oaza na niekończącej się pustyni utraconych nadziei. Choć gdzieś w tle muzycy genialnie tworzą poczucie nadchodzącej zagłady. Jak wspomina Justin – „"Everything is Beautiful But Us" to jest prawda i prawdziwa historia! Kolejny tekst napisany przez Belindę, która chciała opowiedzieć w nim, jak radziliśmy sobie, gdy wszystko było zamknięte. Chodziliśmy na wycieczki poza miasto, ciesząc się ciszą, słuchając śpiewu ptaków, których wcześniej nie słyszeliśmy, obserwując życie natury, którą niszczymy jako ludzkość. Bo gdyby nas tu nie było, byłoby to piękne miejsce. Skupiła się na tym, jak piękna jest natura, a nie na tym, jak ją niszczymy. To jest muzyczne wyobrażenie tego, jak byłoby pięknie, gdyby nas tu nie było. Historia prawdziwa…”.

„Pilgrim” otwierają wirujące gitary wyjęte niczym z płyty „Love” grupy The Cult. Tworzą one kalejdoskopowy pejzaż dźwiękowy, podczas którego głos Joela brzmi o wiele bardziej pozytywnie, tak jakby zobaczył wreszcie trochę światła:

Deep down in the water in the dark

I have found a little spark

A glimpse of minor victory hidden under large defeats

To kontrastowo senny utwór, bardzo psychodeliczny w swej naturze, w którym gitarowe efekty wirują wokół głowy słuchacza. Kompozycję kończy halucynogenne solo gitary, stosunkowo ostre uderzenia perkusji i wołanie o pomoc… w pokonaniu samotności:

My blood is rushing through my veins

I feel so desperately alive when fighting for my life

I tak oto dochodzimy do ścieżki nr 11. To kolejny trwający ponad 10 minut kolos i jednocześnie najgłębsza studnia emocji na tym albumie. Już początkowe odgłosy płaczą na tle dźwięków rodem z wesołego miasteczka, zwiastują, że będzie to zderzenie depresji z codzienną karuzelą życia. „I'm OK, Just Not Alright” to zdecydowanie najbardziej niepokojący utwór na płycie. Klimat oparty jest na doomowo brzmiących gitarach i wokalu Belindy, której wokal przypomina z jednej strony matczyną troskę, a z drugiej dziecięcą obawę. Fuzja natężenia strun w pewnym momencie mknie niczym diabelski młyn w górę i w dół, tworząc wspaniałe łuki gitarowe, które wznoszą finał kompozycji do przecudownego, przesyconego emocjami wersu zaśpiewanego przez Belindę w taki sposób, że ciarki paraliżują z wrażenia całe nasze ciało:

I'm okay, I'm just not alright

I'm okay, I'm just not alright

I'm okay, I'm just not alright

 

I'm okay but I'm not alright

I'm okay but I'm not alright

I'm okay but I'm not alright

I'm okay but I'm not alright

Jeżeli za pomocą nut i śpiewu można utkać magię, to Crippled Black Phoenix w „I'm OK, Just Not Alright” stworzyli wręcz wzorzec takowej. Ten utwór unosi powyżej zenitu, sprawia, że w głowie wiruje cały świat, a dyżurne myśli zderzają się z prędkością światła, te pozytywne i jak i te pełne naszych lęków. To nie jest zwykła kompozycja, to dzieło sztuki! Schizofreniczny diament balansujący pomiędzy leniwym spokojem, a pełnym postrockowym chaosem. Czapki z głów przed Crippled Black Phoenix!

Oficjalnym zamknięciem albumu „Banefyre” jest trwający ponad kwadrans utwór „The Scene Is A False Prophet”. I w tym przypadku jest to popis wokalnego kunsztu Joela Segerstedta. To opus magnum całej płyty i kwintesencja tak trudnego, nieoczywistego stylu Rippled Black Phoenix. To wyznanie, a nawet modlitwa starego punkowca w zderzeniu z samą klasyką prog rocka, w której w roli głównej występują motywy ewidentnie kojarzone z „Echoes” Pink Floyd. Justin zawsze miał słabość do Floydów. Doskonale pamiętam wspomnianą na wstępie recenzji trasę promującą „Great Escape”. To właśnie podczas niej zasadniczą część swoich koncertów kończyli swoją zabójczą wręcz wersją „Echoes”. Kiedy usłyszałem to pierwszy raz w życiu na żywo, a było to 30 marca 2019 roku w praskim klubie „Underdogs”, to dosłownie wgniotło mnie w posadzkę tej uroczej piwnicy („Echoes” w wersji Crippled Black Poenix można usłyszeć na EP-ce „New Dark Age" z 2015 r. oraz na wydawnictwie sygnowanym nazwą grupy i projektu Justin Greaves oraz Belinda Kordic Se Delan, Crippled Black Phoenix & Se Delan – „Oh'Ech​-​oes” z 2015 roku).

„The Scene Is A False Prophet” otwierają subtelne dźwięki pianina w towarzystwie bębnów, które mają w sobie jakaś tajemniczą aurę ciepła i tęsknoty. Gitary początkowo pozostają na uboczu, kiedy trwa ten leniwy spokój. Lecz napięcie czai się, jest wyczuwalne i rośnie stopniowo z powracającym poczuciem strachu. W okolicach piątej minuty utwór zmienia się i dryfuje niczym spadający z nieba samolot. Pojawiają się skrzeczące, piszczące dźwięki pchające utwór na tory znane z psychodelicznych dokonań Gilmoura i spółki. To także rodzaj jakieś dziwnej postrockowej kinowej ścieżki dźwiękowej. Gdy gitary powracają, utwór dosłownie pęcznieje od mocy, robi się coraz bardziej głośny, a nawet wściekły. Dynamiczne zwroty i zapierające w piersiach zdumiewające piękno. Inaczej tego nie można wyrazić. Mamy tu ponownie do czynienia z absolutem i geniuszem. Aż się boję, że Crippled Black Phoenix mogą już tego nigdy nie powtórzyć, gdyż jest to niczym zdobycie korony Himalajów i to w trakcie zimy! Instrumentarium jest tutaj tak gęsto nawarstwione, tak głębokie, tak cholernie epickie, że aż trudno uwierzyć, że tyle może się dziać w obrębie jednej kompozycji.

I to, co powinno być końcem tego niezwykłego, monumentalnego albumu, zostaje ostatecznie i w przewrotny sposób obdarzone potężnym kopniakiem w postaci punkowo, metalowego i jednocześnie grunge’owego uderzenia, jakim jest „No Regrets”. Kipiący wściekłością Joel wydziera się w rytm morderczych riffów i piekielnej perkusji. W myślach oraz na usta, aż się ciśnie, aby uznać ten utwór jako wyrzucenie z siebie tego skumulowanego gniewu i wściekłości na stan świata, jaki ukazali nam muzycy na wszystkich poprzedzających kompozycjach. Tak dla zasady, tak dla uzmysłowienia słuchaczowi, że NIGDY nie wolno opuścić gardy i należy z zaciśniętą pięścią iść przez to chore, niesprawiedliwe i kurewskie życie, krzycząc: WALCZ!!!

Crippled Black Phoenix stworzyli album, który jest naprawdę hipnotyzujący i niezwykły. Tak dużej ilości treści i przekazu na próżno dziś szukać w muzyce. Nie jest to na pewno płyta dedykowana dla obiorców wychowanych na streamingowych playlistach, w które często bezmyślnie kilka się, używając przycisku ‘Next’. Trzeba też jednocześnie podkreślić, ze jest to album trudny do przebrnięcia przez jedną sesję. Przy jego odbiorze naprawdę trzeba zapiąć pasy niczym przed zwariowaną jazdą na rollercosterze i pozwolić muzyce, aby ta zabrała nas w podróż. Jest to zdecydowanie najlepsza, najbardziej ambitna płyta w dorobku tej grupy. Wynikająca wprost z wrażliwości muzyków oraz skrupulatnej obserwacji stanu dzisiejszego świata. Artyści wpadli w trans, a jednocześnie we wściekłość, ogień i ból serca, obserwując to, czym stali się obecnie ludzie. Po wysłuchaniu i analizie tych wszystkich odsłon „Banefyre” – musicalu w dwóch aktach, aż chce się powiedzieć, że nawet najgorsze diabły i potwory nie są tak niebezpieczne, jak fałszywe istoty ludzkie.

Żadne inne stworzenie nie wyrządza tyle krzywdy i nie sieje tyle destrukcji dla całego porządku naszej planety i dla wszystkich jej mieszkańców. Biorąc pod uwagę cały łańcuch ekosystemu i fakt, że człowiek jest rzekomo istotą naczelną, to żadna inna nie zagraża sobie sama, tak bardzo jak my ludzie. Szczycimy się podbojem kosmosu i nieustannie postępującą technologią, a w wielu aspektach życia cofamy się w rozwoju i jesteśmy zwyczajnie głupsi od przodków homo sapiens, takich jak na przykład nazywaną ‘wielką damą nauki’ Lucy - najsłynniejszego australopiteka z Etiopii, od którego ponoć podchodzimy.

Tytuł albumu "Banefyre" jest grą słów i nawiązaniem do kompozycji i tekstu Belindy do utworu "Bonefire". Justin Greaves przekształcił go w staroangielskie tłumaczenie, aby wyczarować mentalny obraz ognisk, które pochłonęły przed wiekami rzekome czarownice, ale także heretyków, odmieńców, innowierców i zasugerować, że na taki los zasługują politycy, odpowiadający za dzisiejszy porządek świata. Czy tak naprawdę te niby odległe, niechlubne historie rodem z Salem, dużo różnią się od okropności naszych czasów i rzeczywistości, w której przyszło nam żyć?

Album „Banefyre” to prawdziwe arcydzieło. To mój osobisty kandydat do płyty roku i jednego z najważniejszych wydawnictw, jakie miałem okazje usłyszeć w swoim trwającym dokładnie pół wieku, życiu…

W powyższej recenzji wykorzystałem wypowiedzi Jutsina Greavesa, autoryzowane przez autora. Za pomoc w tłumaczeniu dziękuję bardzo Michałowi Kirmuciowi oraz Redakcji Radia Rock Serwis FM za wykorzystanie ich do cyklu Album Tygodnia.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!