Perugia - cudowne miasto stanowiące centrum Umbrii - kolebki słońca i blasku wynurzającego się zza wzgórz pachnących piwoniami, heliotropem i lawendą. Prawdziwa esencja lata i smaku delikatnych gnocchi, ziół przywołujących wspomnienie czerwca szeleszczącego wiatrem, blaskiem Proxima Centauri i świadomością jak mali jesteśmy w niezmierzonej głębinie kosmosu. Trzysta miliardów gwiazd tworzy drogę mleczną, ścieżkę pośród ułomności wszechświata. Niebo widziane
oczami Hubble’a ma rozmiar absolutu. Jest skrawkiem, małą odległością w złożoności kosmosu, fragmentem wyciętym z układanki tworzącej nieskończoną przestrzeń.
Kiedyś magia języka włoskiego koncentrowała całą swoją siłę w znaczeniu terminologii muzykologicznej, jaką każdy pianista musi znać i rozumieć, aby odczytać w jaki sposób interpretować zapis nutowy. Drugim powodem, dla którego ten język mnie olśniewał, była opera i jej niepodzielni cesarzowie w osobach Verdiego, Pucciniego, Rossiniego czy Donizettiego. Od kilku lat jest jeszcze jedna przyczyna, dla której tak uwielbiam „lingua italiana” - to włoska muzyka progresywna śpiewana w oryginalnym języku. Są języki stworzone dla śpiewu, poezji i miłości… Sami pomyślcie co brzmi bardziej tajemniczo: „the Moon” czy „la Luna”?…
Ale muszę jeszcze powrócić do przepięknej górzystej Umbrii, do Perugii, gdzie powstał zespół, który jest bohaterem tej recenzji - L’Estate di San Martino. Było to bardzo dawno temu - w 1975 roku. Jednym z założycieli był multiinstrumentalista Marco Pentirissi. Początkowym zamysłem było tworzenie dźwiękowej oprawy sztuk teatralnych oparte na gitarze akustycznej, flecie oraz instrumentach perkusyjnych. Konkurs Centocitta w 1978 roku otworzył im drogę do popularności. Dotarli do finału, zdobywając szanse nagrania singla - „Il Bimbo e I’Eroe”. Płyta został wydana, ale tylko w formie promocyjnej. W następnych latach zespół poszerzył swoje szeregi o nowych artystów. Wzbogacili oni brzmienie muzyki grupy o klawisze, gitary i perkusję. Ich ożywiona aktywność koncertowa skupiała się jednak głównie na Umbrii. Nie pozwoliło to im wtedy wypłynąć na szerokie światowe wody progresu, chociaż byli jednym z pierwszych włoskich zespołów „drugiej fali”, które wyprzedziły takie kapele, jak Notturno Concertante czy Nuova Era. W tym czasie Marillion, Pendragon czy IQ rozpoczynały karierę. Lata 1983 - 1993 to przerwa w działalności. Powrót do świata sztuki, zaznaczył się fonograficznie dopiero w 2006 roku, gdy światło dzienne ujrzała płyta „Alder”, która zawierała zapis spektaklu nagranego w Perugii 15 i 16 grudnia 1983 roku w Teatrze Zenith. Pierwszy album studyjny, „Febe”, został wydany rok później. Na następny, „Talsete di Marsantino”, trzeba było czekać aż do 2012 roku. Trzecia płyta, „ESM#40”, została wydana w 2015 roku....
Najnowszy album studyjny zatytułowany „Kim” miał swoją premierę 11 listopada ubiegłego roku. Godzina muzyki. Dziesięć utworów emanujących kontrastującą aurą, atmosferą utkaną z kinetycznych form sensualnych delicji, z dźwiękowego muślinu i światła. Inspiracją do stworzenia tego konceptu jest historia młodej 23-letniej Amerykanki chorej na raka, która została zahibernowana z nadzieją, że obudzi się w świecie, w którym medycyna poradzi sobie z tym, co do tej pory było nieuleczalne. Obraz rzeczywistości pełnej kontrastów, nauka zmagająca się ze skostniałym myśleniem o istocie naszego bytu na ziemi. Darwinizm kontra religia. Ścieranie się skrajnych poglądów. Wiedzy z ignorancją.
Album „Kim” został nagrany przez siedmiu muzyków, których łączy niesamowita nić porozumienia. Jest tu oczywiście założyciel formacji, Marco Pentiricci (flet, saksofon, harfa), oraz Luca Castellani (gitara elektryczna), Massimo Baracchi (bas), Andrea Pieroni (wokal), Riccardo Regi (gitara), Sergio Servadio (perkusja) i Stefano Tofi (keyboard). Gościnnie wystąpił na płycie basista Mauro Formica (w utworach „Il Monaco Pierre” i „Immaginami”).
Płyta rozpoczyna się od „Cretto”. To cudowny utwór instrumentalny, prawdziwa perła błyszcząca dźwiękiem fletu, fortepianu i miękkim tłem z delikatną orkiestracją. Czuje się, że jest tu wodzirejem założyciel zespołu, Marco Pentiricci, i klawiszowiec Stefano Tofi.
Delikatne muśnięcia strun gitary akustycznej i głos Andrei Pieroniego scala cudowny dźwięk fletu w utworze „Sul Prato”. Jest tu tyle ujmującego wdzięku i miękkości. Tyle niezapisanych subtelnych więzi sklejonych dotykiem. Tyle myśli wymykających się porządkowi wszechrzeczy. Czasem temat jest tylko prowokacją do stworzenia nut niebywałych w swoich kształtach. Wszystko zamknięte w ogrodzie myśli, gdzie króluje finezja fletu. Opowieść przeplata się z ewolucjami klawiszy, improwizacją i sennym tłem bogatym w minorowe desenie.
Mój zdecydowany faworyt na tym albumie to „Inanna”. Bongosy, klimat pachnący amazońskim wiatrem i smak wilgoci osiadający na wargach. Pojawia się trochę skojarzeń z początkiem „Trying To Kiss The Sun” zespołu RPWL, może przez te instrumenty perkusyjne?... Chwilę później muzyka płynie niezależnym nurtem. Peruwiańska aura, flet zabójczy w swoim uroku i wokal miękki i zdystansowany do motywu rysowanego przez gitary.
Niebywały jest szum wiatru w „Gocce”, księżyc przemykający pomiędzy chmurami, struny gitar ożywione palcami Luki Castellaniego i Riccardo Regi. Senna perkusja unosząca pył z niedomkniętych powiek.
Jest tu tyle rozkwitających radością tematów, tyle filmowych kadrów naznaczonych muzycznym scenariuszem. „Libera” to wokal łączący się zmysłowo z brzmieniem saksofonu. Bardzo efektowne i równie smakowite są improwizacje klawiszowe i gitarowe sekwencje w drugiej części utworu.
Włosi lubią poszukiwania i eksperymenty brzmieniowe. Uwielbiają zanurzać się w improwizacjach z pogranicza jazzu i progresu. To cudowne, gdy potrafi się tchnąć w nozdrza muzycznego kolosa iskrę namiętności. „Il Ciclope” to krótkie przejście do następnego utworu - „Il Monaco Pierre”. Dużo tu energii, włoskiego temperamentu i ognia.
To, co jest w naszej wyobraźni można przetłumaczyć na każdy język, zamienić w brylanty nut i szafiry lśniących improwizacji. „Imaginami” - wokal i delikatna gitara, szepcząca perkusja. Wszystko w aurze subtelnego dźwięku i misternej formy.
„Caleidoscopio” rozpoczyna się tajemniczymi samplami, które dźwięczą niczym krople rosy uderzające o powierzchnię stawu otulonego zmierzchem. Ten poetycki początek przeistacza się w nowoczesne, elektroniczno-gitarowe rytmy. Jest tu prawdziwy kalejdoskop barw, zmian tempa i nastroju.
Finałowy „Tewar” to 11-minutowa kompozycja instrumentalna, która mogłaby stanowić soundtrack filmowy. Szczególnie pierwsze trzy minuty są jak dźwiękowy pejzaż, który mógłby stanowić ilustrację do „Avatara” lub „Dune”. Druga część emanuje jazzowym rytmem i czystą energią. Po tej żywiołowej porcji muzyki, przychodzi czas na refleksję rodzącą się w brzmieniu fortepianu i sennym feelingu. Cudowna wokaliza, bajkowość wtulona w każdy takt z nieśmiałością rodzącego się poranka...
To piękna płyta, ale trudno oddać cały jej urok słowami. Kiedyś ktoś powiedział, że „pisać o muzyce, to jak tańczyć o architekturze...” i chyba miał rację. Cóż w takim razie pozostaje? Trzeba koniecznie posłuchać tej płyty samemu i poznać jej prawdziwy czar...