Są albumy, którym przez zwykłą nieuwagę, brak czasu czy też szeroki strumień docierających do MLWZ nowych płyt o mały włos groziło, że mogą zostać zapomniane i niezauważone. A byłoby to spora strata i niesprawiedliwość.
Ten do takich należy. Ukazał się 17 października ub.r. nakładem wytwórni Progressive Promotion Records i trafił na moją półkę z płytami do przesłuchania „na później”. Do mojego odtwarzacza zawędrował dopiero w pierwszych dniach 2023 roku, gdy w związku ze zbliżającym się małoleksykonowym Plebiscytem na Najlepsze Albumy Roku postanowiłem zrobić błyskawiczny płytowy remanent i wykorzystać spokojniejszy noworoczny okres na intensywne słuchanie wydawnictw zalegających na rzeczonej półce.
Na czele amerykańskiej grupy Deaton LeMay Project stoją dwaj kompozytorzy i muzycy: Roby Deaton (instrumenty klawiszowe i gitary akustyczne oraz śpiew w jednym utworze) i Craig LeMay (perkusja). W 2019 roku wydali swój debiutancki album „Day After Yesterday”, którego nie słyszałem, a w zeszłym roku powrócili ze swoim drugim krążkiem zatytułowanym „The Fifth Element”. Tytuł płyty nawiązuje do Muzyki („Music”) - jednej z części suity „Elements Of Life”, która składa się z tematów poświęconych czterem żywiołom („Fire”, „Water”, „Air”, „Earth”) i dołożonego do tego grona „piątego żywiołu” - muzyki właśnie - i wypełnia drugą część tego albumu. Do jego nagrania obaj panowie zaprosili mającego irańskie korzenie wokalistę Hadi Kianiego oraz gitarzystów Ehsana Imaniego i Josha Marka Raja, a także basistów Johna Haddada i Charlesa Berthouda oraz występującą w jednym utworze – „Air” - skrzypaczkę Lizę Evans. Jej gra w tej lirycznej balladzie powoduje, że w powietrzu unosi się duch muzyki Kansas. Zresztą te ewidentne kansasowe odniesienia pojawiają się nie tylko w trakcie tych czterech minut, jakie trwa „Air”…
Bo trzeba wiedzieć, że gdy usłyszałem pierwsze dźwięki płyty „The Fifth Element” pomyślałem sobie, że pod wieloma względami przypomina mi ona właśnie muzykę grupy Kansas. Takie było pierwsze wrażenie Dwa utwory otwierające płytę – „The Great Awakening” i „A Different Place In Time” rzeczywiście utrzymane są zdecydowanie w klimacie twórczości tego zespołu. Z kolei w „The Nightmare” można doszukać się pewnych pierwiastków muzyki Rush. Niekiedy, w nieco cięższych fragmentach („Exordium”, „Water”), uważni słuchacze poczują się zabrani na stylistyczne terytoria zarezerwowane dla Dream Theater (tak z połowy lat 90.), ale uwaga: najważniejszym odnośnikiem, a zarazem wspólnym mianownikiem dla tego wszystkiego, co słyszymy na płycie „The Fifth Element” są brzmienia a’la Keith Emerson. Tak, to właśnie skojarzenie i – od razu to podkreślę – będące absolutnie dominującym, jeśli chodzi o referencje dla produkcji Deaton LeMay Project, cały czas wisi w powietrzu tej długiej (70 minut!) płyty. Można by rzec: Keith Emerson wiecznie żywy. I to nawet nie tyle z okresu działalności grupy Emerson Lake & Palmer, a bardziej z czasów słynnego projektu 3 i płyty „To The Power Of 3”. Roby Deaton jest niesamowitym klawiszowcem, który w Emersonowskich klimatach czuje się jak ryba w wodzie i przez cały czas napędza nimi swoją muzykę. I robi to w absolutnie fantastyczny sposób. Mnóstwo jest na tej płycie staromodnie brzmiących klawiszy (dominują brzmienia moogów), organów i pięknego klasycznego fortepianu (zwracam uwagę na trzyipółminutowe fortepianowe interludium „Dragonfly” – palce lizać!).
Trzeba podkreślić udany wokalny udział Hadi Kianiego. Ma on mocny, krystalicznie czysty, hardrockowy głos i stanowi pozytywny wyróżnik brzmienia zespołu. Craig LeMay to nietuzinkowy perkusista, a zaproszeni gitarzyści wykonują na tym krążku naprawdę świetną robotę. Gitar jest zresztą znacznie więcej niż na jakiejkolwiek płycie nagranej z udziałem Keitha Emersona - czy to z ELP czy 3. Przyszło mi nawet do głowy takie skojarzenie, że Deaton LeMay Project brzmi jakby do ELP albo do 3 dołączył Kerry Livgren…
Rock progresywny to taki gatunek, że może przybierać wiele różnych postaci, a w tym przypadku najbardziej dominującym aspektem albumu są klasyczne progrockowe brzmienia i smakowite aranżacje klawiszowe, których słuchanie od razu przywodzi na myśl twórczość Keitha Emersona. Biorąc to pod uwagę, podejrzewam, że większość fanów ELP uzna tę płytę za smakowity kąsek i po jej wysłuchaniu pokocha każdą z wypełniających ją kompozycji. Nic dziwnego, w programie „The Fifth Element” nie ma ani jednego chybionego czy nieudanego utworu. O czym z przyjemnością donoszę, pisząc te słowa w przeddzień inauguracji naszego małoleksykonowego Plebiscytu na Najlepsze Progrockowe Płyty 2022 Roku.