Omega – Élő Omega (box)

Paweł Nawara

Bardziej wnikliwi czytelnicy dawno odkryli, że jestem wielkim fanem wschodnioeuropejskiego rocka sprzed lat. Z kolei ci bardziej wtajemniczeni wiedzą, że od dawna pracuję nad projektem, który ma być w pewnym sensie czymś prekursorskim, jeśli chodzi o w/w temat. Czy starczy mi na to sił, cierpliwości i czasu, to okaże się w przyszłości, natomiast niniejszy wstęp ma na celu służyć jako introdukcja do omówienia świeżo wydanej, rocznicowej reedycji najlepszej (moim zdaniem) płyty rockowej, jaka pojawiła się w krajach byłego bloku wschodniego. Élő Omega, bo o ten krążek słynnej węgierskiej Omegi chodzi, jawi się do dnia dzisiejszego jako absolutny strzał w dziesiątkę, łącząc w kapitalny sposób nieco cięższą odmianę rocka z elementami progresywnymi, świetnymi melodiami i od razu zapadającymi w pamięć riffami.

Co prawda recenzja ta nie ma w założeniu opisywać historii powstania albumu (a jedynie omawiać zawartość jego najnowszej reedycji), ale zróbmy tym razem mały wyjątek podając nieco faktów, jako że longplay został przygotowany w nader skomplikowanych warunkach. Pod koniec 1971 roku Omega znalazła się na rozdrożu, ponieważ jej szeregi opuścili dotychczasowy lider i twórca znakomitej większości repertuaru – Gábor Presser oraz perkusista – József Laux. W tej sytuacji akcje grupy mocno spadły, a wytwórnia nie bardzo chciała zainwestować w wydanie nowego longplaya zespołu. Padła zatem propozycja, żeby album zrealizować podczas koncertów grupy. Nagrania te jednak nie powiodły się i dlatego zaraz po zakończeniu trasy koncertowej Omega rozstawiła swój sprzęt na scenie jednego z węgierskich uniwersytetów i zarejestrowała nowy materiał na żywo, na dwuścieżkowym magnetofonie stereo. Potem taśmy te trafiły do profesjonalnego studia, gdzie dwa ślady zgrano na dwie ścieżki magnetofonu czterośladowego, a na pozostałych dwóch znalazły się różne dogrywki i poprawki. Należy oczywiście domniemywać, że podczas tego procesu dokonywano redukcji poszczególnych ścieżek, aby otrzymać więcej wolnego miejsca na nakładki. I wszystko byłoby właściwie idealne, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł, żeby do gotowego materiału dograć brawa, tworząc wrażenie, iż jest to płyta koncertowa. Zabieg ten wypadł, delikatnie mówiąc, bardzo sztucznie, psując, prawdopodobnie nie tylko mi, odbiór tego genialnego albumu. Kolejne perypetie dotyczyły okładki longplaya. Ponoć w drukarniach brakowało papieru, dlatego zespół wymyślił, żeby obwolutę wykonać z aluminium. I w takiej formie płyta trafiła wreszcie do sprzedaży. W pierwszej wersji napisy na okładce były wykonane farbą niebieską, później czerwoną (ponoć istniały także próbne wersje – zielona i żółta). Całość wydawnictwa uzupełniała dwustronna wkładka ze zdjęciami zespołu i tytułami utworów.

Co do muzyki zawartej na płycie, to gdyby ktoś jej nie znał, polecam szczególnie podniosłe: „Egy nehéz év után” i „Varázslatos, fehér kő”, obdarzone świetnymi riffami: „Régvárt kedvesem” i „Omegauto” oraz łączące nieco ostrzejsze brzmienia z przebojowością: „Hűtlen barátok” czy „Törékeny lendület”. Zresztą tak naprawdę ten longplay nie ma słabych punktów. Kompozycje z płyty okazały się tak dobre, że w kolejnych latach były nader eksploatowane przez zespół i rejestrowane w wersjach eksportowych. Te angielskojęzyczne powstawały i ukazywały się w RFN (na longplayach Bellaphonu), a niemieckie nagrywano dla radia NRD. Ja od strony muzycznej i realizatorskiej najbardziej doceniam chyba te ostatnie.

Kilku wersji doczekał się też oryginalny, węgierski materiał. W latach 80. dla potrzeb winylowego boxu z pięcioma albumami z lat 1968-1973 nagrania zostały zremiksowane (zawężono panoramę i dodano pogłos). Ta pozbawiona klimatu i magii, o wiele gorzej brzmiąca od oryginału wersja trafiła też niestety na reedycję CD z 1992 roku. Znacznie lepiej prezentowała się wydana w 1998 roku kompilacja „200 évvel az utolsó háború után”, która zawierała wszystkie nagrania z albumu, ale bez nakładek sztucznej publiczności (za to niestety z mocno skompresowanym, zremiksowanym dźwiękiem). Wydawnictwo to uzupełniały dwa zarejestrowane podczas sesji, ale niewydane dotychczas, utwory „Szex-apó” i tytułowy „200 évvel az utolsó háború után”. No i wreszcie dosłownie kilka dni temu wydawnictwo Grund Records, przygotowujące bardzo gustowne i kompetentne nowe edycje klasycznych albumów zespołu, dla uczczenia 50-lecia wydania longplaya wypuściło czterokompaktowy box poświęcony tylko tej płycie. Przyznam, że nieco zniechęcony poprzednimi reedycjami krążka z ogromnym podekscytowaniem czekałem na tę pozycję. Niestety okazało się, że i tym razem ten wspaniały album nie doczekał się w pełni satysfakcjonującej oprawy. Cóż zatem zawiera to pudełko?

Pierwszy dysk to zasadniczy album. Niestety nie użyto tutaj oryginalnego mixu z 1972 roku, tylko ponownie remixu z lat 80. Za dużo w tym pogłosu i dudnienia, a za mało uroku i smaku pierwotnej wersji. Tym samym jedynym CD, które pozwala przypomnieć sobie jak płyta ta brzmiała pierwotnie pozostaje, może mało oficjalny, ale za to bardzo kompetentnie przygotowany CD wytwórni Enigmatic. Pierwszy CD z boxu uzupełniają cztery nagrania z dwóch singli towarzyszących albumowi. Wszystkie te utwory powstały w węgierskim radio i w odróżnieniu od zasadniczego albumu brzmią tutaj naturalnie i wyśmienicie.

Za to drugi CD jest tym, dla którego warto kupić to wydawnictwo. Zaprezentowano na nim wszystkie 11 utworów z sesji w „czystych” wersjach – bez nakładek publiczności i szerokim stereo. W zasadzie jest to ten sam materiał, co na wspomnianym wcześniej CD „200 évvel az utolsó háború után”, ale tutaj pozbawiony jest on natrętnych zabiegów studyjnych i brzmi niezwykle naturalnie.

Wiele obiecywałem sobie po dysku trzecim, na którym znalazł się współczesny remix płyty. Niestety, wbrew buńczucznym zapowiedziom na temat dokładnego odseparowywania poszczególnych instrumentów, precyzyjnemu ich obrabianiu i umieszczaniu w idealnym miejscu w miksie, otrzymaliśmy amatorsko brzmiący materiał, rażący zniekształconym dźwiękiem, sztucznym brzmieniem i dziwacznym zmiksowaniem. Widać, że realizator starał się jakoś oddzielać poszczególne partie instrumentów i potem coś z nimi robić, ale sprzęt, jaki do tego użyto, jedynie zepsuł ich brzmienie. O efekcie uzyskanym przez Gilesa Martina podczas miksowania najnowszej wersji albumu „Revolver” Beatlesów możemy zapomnieć.

Ostatni dysk to nagrania koncertowe zarejestrowane w sposób amatorski przez fankę zespołu w lutym 1972 roku. Pomimo bardzo kiepskiej jakości dźwięku uważam, że materiał ten jest wartościowy, ponieważ daje dobre pojęcie o tym jak znakomicie prezentowała się wówczas na scenie Omega (grają właściwie jak na płycie). No, a lepszych technicznie nagrań live z tego okresu po prostu nie ma. Box zapakowano w nawiązujące do „metalowej” edycji sprzed lat pudełko i uzupełniono znakomitą książeczką pełną kapitalnych zdjęć z epoki i wzbogaconą długim, szczegółowym tekstem na temat historii albumu oraz plakatem.

W sumie, gdyby na pierwszym dysku znalazł się oryginalny mix, a remix przygotowano bardziej profesjonalnie, byłoby to wydawnictwo idealne. A tak mamy genialną płytę podaną w nie do końca zadowalającej formie. Ale pomimo tego jest to oczywiście pozycja obowiązkowa dla wszystkich rockfanów.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok