20 stycznia 2023 roku to data, na którą czekała stale rosnąca rzesza fanów grupy Riverside. W tym dniu mogli wziąć do rąk świeże, pachnące drukarską farbą wydawnictwo zatytułowane „ID.Entity”, będące albumem numer 8 (stąd też osiem liter w tytule) w dyskografii zespołu. To także nowe otwarcie, gdyż jest to pierwszy krążek ponownie nagrany przez kwartet – do Mariusza Dudy (wokal, bas, gitary), Michała Łapaja (instrumenty klawiszowe) i Piotra Kozieradzkiego (perkusja) dołączył oficjalnie Maciej Meller (gitary), który brał udział od początku prac nad materiałem przygotowanym przez Dudę (w trzech utworach współkompozytorem jest Łapaj). Także po raz pierwszy lider jest jedynym producentem albumu. Sprawował on pieczę nad sesjami zorganizowanymi w The Boogie Town Studio w Otwocku (za konsoletą zasiadł Paweł Marciniak, który także zmiksował zasadniczy materiał) i warszawskim Serakos Studio (tu za rejestrację i miks nagrań bonusowych odpowiedzialni byli Magda i Robert Srzedniccy). Otwockie studio także zadebiutowało jako miejsce rejestracji ścieżek na album, choć wcześniej (niejako na próbę) zespół nagrał tu okolicznościowy singiel „Story Of My Dreams” promujący składankę „Riverside 20”.
Zacznę opis nietypowo, od okładki, bo ta jest zdecydowanie odmienna od tego, do czego przyzwyczaił nas zespół. Po pierwsze, tym razem nie jest ona dziełem Travisa Smitha, który do tej pory był odpowiedzialny za szatę graficzną zdecydowanej większości wydawnictw grupy od czasów reedycji płyty „Out Of Myself”. Tu jej autorem jest Jarek Kubicki, który stworzył obraz mieniący się kolorami, co też jest pewnym novum. Podobnie jak białe tło, które wcześniej pojawiło się jedynie na płycie „Eye Of The Soundscape”, która jak wiadomo, była pewną odskocznią od tego, co zespół prezentował na swoich albumach. Brak tu też charakterystycznego logo (co miało już miejsce na płycie „Anno Domini High Definition"), które zastąpione zostało nazwą zespołu pisaną prostą czcionką, z wyróżnionymi literami „ID”. Pierwsze zetknięcie z najnowszą propozycją grupy, jeszcze przed przesłuchaniem choćby jednej nuty, zwiastowało, że nadchodzą zmiany.
Przed premierą zespół budował napięcie w oczekiwaniu na cały album wypuszczając w świat aż 3 single. Pierwszy z nich, wydany w październiku, mocny, rockowy „I Done With You” pokazywał grupę w niezłej formie. Drugi, z listopada, „Self-Aware”, wprawił niektórych słuchaczy w konsternację, gdyż zawierał fragment w stylu… reggae, a towarzyszący mu teledysk pokazywał (o zgrozo! ;-)) uśmiechniętych muzyków. I wreszcie w styczniu ukazała się zapowiedź numer 3, czyli piosenka „Friend Or Foe?”. Celowo użyłem słowa „piosenka”, bo… Ale może po kolei.
Album, zgodnie z tytułem, opowiada o tożsamości, byciu sobą w dzisiejszych czasach, pełnych mediów społecznościowych, atakujących zewsząd nachalnych treści, haseł skłaniających do mimowolnego klikania w linki itp.
RIVERSIDE SKRĘCA W STRONĘ POPU Z LAT 80.! STYLISTYCZNA WOLTA PROGROCKOWCÓW!
Nietrudno wyobrazić sobie właśnie takie nagłówki w przestrzeni internetowej, które ktoś umieściłby po wysłuchaniu, powiedzmy 1 minuty ostatniego singla, nie starając się poznać całości. Bo mamy tu bas z klawisza (skojarzenie z początkiem „Turn It On Again” Genesis), brzmienie syntezatorów rodem z nagrań Kombi i śpiew przypominający Mortena Harketa (a jak poczytamy inne teksty na ten temat, to i porównań znajdziemy jeszcze więcej). Nawiązując do „nagłówków”, można odnieść wrażenie czytając opinie niektórych „znawców”, że wyrobili sobie zdanie na temat nowej propozycji Riverside tylko po przeczytaniu bijących po oczach treści lub też puszczając fragment singla, nie zadając sobie trudu, by poznać cały kontekst.
Wersję albumową rozpoczyna półtoraminutowe intro, które fajnie się rozwija racząc nas elektronicznymi dźwiękami przeplatanymi gitarowymi zagrywkami (znający single bez problemu wychwycą powiązanie z „Self-Aware”) i basowym motywem. Potem otrzymujemy wspomniane nawiązanie do lat 80. (a nawet dokładniej do roku 1984, ale o tym poniżej) połączone z mocniejszymi zagrywkami na gitarze oraz bardziej zdecydowanymi plamami zagranymi na Hammondach, a także okraszone solem na syntezatorze. W tekście Duda zadaje serię pytań o to kim jesteśmy w dzisiejszym świecie:
“Who do you pretend to be
To please everyone?
Who are you imitating now?
I’ve heard the same story
Long before this one
You are nothing but a copy of it
…
Tell me who made you up
Was it you or someone else?
Whose shadow is behind your back?
…
Who is behind the filter?
Who’s behind the mask?
How much of yourself is left in you?”
Trzeba dodać, że połączenie brzmień kojarzących się z muzyką pop lat 80. z riversajdowym DNA dało świetny efekt, a sam utwór idealnie sprawdzi się na poranny rozruch, co jest kolejną nowością, bo do tej pory muzyka kwartetu kojarzyła się raczej z wieczorną zadumą.
Na ścieżce numer 2 znajduje się nagranie „Landmine Blast”, które słuchacze nieskłonni do przekraczania jakichkolwiek ustalonych ram, w których (według nich) powinien poruszać się zespół, zapewne przyjęli z uczuciem ulgi. Nawiązuje ono klimatem do czasów „Second Life Syndrome” czy „Anno Domini High Definition”. Jest tu połamany rytm, basowe figury, ostrzejsze riffy i orientalnie brzmiąca partia gitary. Warstwa liryczna mówi o tym jak jesteśmy podzieleni, spolaryzowani, straciliśmy zdolność do porozumienia:
“We are polarised
We are atomised
Maybe you should know
Someone
Wanted to make us fight
(One another)
We have lost the sense of community
Racing past еach other
Disconnected”.
I gdy już myślimy, że wszystko zmierza we „właściwym” kierunku słyszymy taki tekst: „Witaj słuchaczu! Jeśli chcesz usłyszeć następny utwór, musisz najpierw zaakceptować regulamin. Nie będzie bolało… Cóż, przynajmniej nie teraz. Może później. Dziękuję za współpracę”. Tak rozpoczyna się utwór „Big Tech Brother”. To kolejna prowokacja, burząca spokojny odbiór muzyki, nawiązanie do wszechobecnych „ciasteczek”, o których jesteśmy informowani wchodząc na jakąkolwiek stronę w sieci. Oczywiście tu niczego nie musimy potwierdzać (choć przyznaję, że słuchając płyty pierwszy raz, jeszcze w wersji promocyjnej, odruchowo szukałem miejsca na telefonie, gdzie mógłbym „zaakceptować regulamin”). Po tych słowach do naszych uszu dochodzi basowo-perkusyjny motyw, na tle którego Łapaj atakuje nasze uszy dźwiękami instrumentów dętych wygenerowanych na syntezatorze. W dalszej części dochodzą też Hammondy i gitara, a także mocno aktorska interpretacja tekstu (od subtelnie wyśpiewanych linijek aż po krzyk) o wszechobecnym śledzeniu naszych poczynań. To tu znajdują się odniesienia do „Brave New World” Huxleya i „Roku 1984” Orwella (tak, tu jest to miejsce, o którym wspomniałem przy okazji „Friends Or Foe?”):
“So
What’s it like
To stick your hand in the sand
“I’ve nothing to hide,” you say
“It’s all okay and fine”
Being tracked
Being parsed
Being mined
Modified
Being used
Being searched
Being lied to
Monetised
All that we’ve got
Is not for free at all
When this life for everyone becomes too hard
What we must give in return is a bit too much
Mass control
84
Brave New World
I’m Free Raw
I’m Free Raw
Material”.
Podkład jest mocno szarpany – raz jest spokojne klawiszowe tło, a za chwilę słyszymy pełną moc Hammondów i zdecydowane szarpnięcia strun gitary. Są fragmenty wyciszone, ale nie brak też podniosłego klimatu budowanego głównie przez Łapaja i jego klawisze (kłania się płyta „Shrine Of New Generation Slaves”). W końcówce gra on bardzo fajną partię solową na minimoogu na tle tematu zagranego na basie piccolo, która niestety zostaje wyciszona…
Kolejny na liście jest song zatytułowany „Post-Truth”. To także mocniejszy fragment albumu, z soczystą gitarą, która nieco cichnie w zwrotkach, pozwalając uwypuklić motyw klawiszowy oraz wysunąć się do przodu sekcji rytmicznej. Ciekawy jest też zabieg z przetworzonym głosem lidera, a swoje robią tu też popisy solowe Mellera i Łapaja. Ten drugi w końcówce zostaje na scenie sam grając fortepianowe, wyciszone outro, które brzmi jakby było nagrane gdzieś w drugim pomieszczeniu. Słowa utworu traktują ogólnie o kłamstwie czy też o alternatywnej wersji prawdy, którą jesteśmy karmieni i o tym jak natłok takich informacji wpływa na nasze postępowanie:
“Crowd psychology went well
I relievеd all my frustration
Contributed to destroying
Probably
Another innocеnt soul
Headline drew attention
Then I lost my temper
Again
In a constant lie
In a constant lie
I live
Cannot separate
Days from nights”.
Było ostrzej, a teraz przychodzi pora na wyciszenie. „The Place Where I Belong” to trwająca 13 minut minisuita w progresywno-balladowym stylu, która opowiada ponownie o podziałach w społeczeństwie na praktycznie każdym tle, o wszystkich „znawcach”, czy też „pop-filozofach”, jak określa ich autor, którzy próbują nam mówić jak się zachowywać i jak żyć, o nieustannym wyścigu, by być najlepszym, najciekawszym, a właściwie o sprzeciwie wobec tego wszystkiego:
“I don’t have to be the best
Feel pressure all the time
“The winner takes it all” is not my thing
Stop comparing me
To someone else’s dreams
Let me stay in the place where I belong
For your bar is set too high
I’m sorry, I’m getting out
Of this race
Don’t want to take my part”.
To także nawiązanie do tego, że grupa Riverside, niezależnie od tego co gra i tak zostaje wrzucona do szufladki z napisem „rock progresywny”, bo po prostu „do tego miejsca należy”. I ta kompozycja jest właśnie takim ukłonem w tę stronę. Zaczyna się delikatnie – tylko śpiew i gitara akustyczna, potem dochodzi reszta instrumentów. W dalszej części płynnie przechodzi do bardziej zdecydowanego grania w klasycznym riversajdowym wydaniu – gitarowe riffy plus wszechobecne dźwięki organów Hammonda (w tym partia solowa), z mocniejszym wokalem, podparte solidną sekcją rytmiczną, a wszystko to brzmi niezwykle przestrzennie. Jest też miejsce na fragment grany na fortepianie i kilka solówek w wykonaniu Macieja Mellera. Kulminacją jest instrumentalny finał, zaczynający się tak gdzieś około 9’30. Tu wspaniale układa się współpraca na linii Łapaj – Meller. Czarują oni fantastycznymi, melodyjnymi partiami swoich instrumentów, które w pierwszej chwili bardzo luźno skojarzyły mi się z utworem „Stagnation” Genesis, a właściwie jego koncertowym wykonaniem.
I tak docieramy do nagrania, które znalazło się na pierwszym singlu. „I Done With You” to kolejny bardziej dynamiczny utwór z mocnymi riffami, soczystymi brzmieniami klawiszy, wyrazistym basem i fajnym groovem perkusji. To pełne złości słowa skierowane do wszystkich, którzy mówią co i jak mamy robić. To bunt przeciwko różnego rodzaju narzuceniom współczesnego świata, który powoli staje się globalną korporacją, pełną słupków, raportów itp. A biorąc pod uwagę, że utwór ten został wydany jako pierwszy, to można poniekąd odczytać tekst jako odpowiedź na przewidywane zarzuty w stosunku do zespołu, które mogły się pojawić (i rzeczywiście tak było) po wydaniu dwóch następnych singli i wprowadzeniu do brzmienia Riverside nowych, nieoczekiwanych, elementów…
“So you’ve always been on my side
You’ve always been my “friend”
And suddenly you don’t like it
That I started doing something else
This is not what you expect
So you feel
You have to wake me up
You have to make me aware
Tell me I lost my way
…
Why do you want to tell me what to do?
Who do you think you are?
Do you not realise it’s my choice, it’s my life
Yeah, draw me a chart, make an action plan, outline a strategy
Educate me, cause I clearly
Don’t undеrstand
And you’re so clever
You arе not my judge
You are not my God
You are not my own CEO
Why don’t you simply shut your mouth
And take your poison from my soul
Far away
Far away”.
A teraz pora na finał. Mariusz Duda stara się, by zakończenia albumów miały pozytywny wydźwięk. Nie inaczej jest tym razem. W umieszczonej na drugim singlu kompozycji „Self-Aware” poszedł krok dalej i stworzył piosenkę wręcz radosną. Podkreśla to jeszcze teledysk zrealizowany przez Marcina Zawadzińskiego wraz z liderem. Założeniem podczas nagrywania albumu było, by jego brzmienie było jak najbardziej zbliżone do tego, co zespół prezentuje na scenie. A wszyscy, którzy kiedykolwiek widzieli występ zespołu wiedzą, jaka radość i energia bije ze sceny. Przed nagraniem zespół pracował nad kompozycjami Dudy (w „Friend Or Foe?” i „Big Tech Brother” wspomógł go Łapaj) w sali prób, by uzyskały one właśnie taką koncertową „tożsamość”. I tu nasuwa się jeszcze jedno takie porównanie – podczas występów na żywo grupa niejednokrotnie ubarwia prezentowane utwory dodając do nich intrygujące instrumentalne rozwinięcia. Tu też dostajemy trzyminutową kodę, która fajną figurą basową, spokojnym podkładem perkusyjnym, subtelnymi klawiszami i gitarą domyka album. W tym fragmencie słyszymy też nawiązania do „Big Tech Brother” i „Post-Truth”, co jeszcze bardziej podkreśla spójność płyty. Właściwa pieśń fajnie buja przy basowo-gitarowym motywie granym na Hammondzie oraz niebanalną partią Piotra Kozieradzkiego (stosunkowo prosty rytm ubarwiony jest wykorzystaniem podwójnej stopy). Jest też miejsce na solo Mellera, ale tym co przykuwa uwagę jest z pewnością fragment w stylu reagge, który dodaje fajnego flow kompozycji, choć powoduje też, że nie każdemu fanowi może przypaść ona do gustu. Można tu znaleźć pewną analogię do „#Additced” z płyty „Love, Fear And The Time Machine”. Ale o ile tamten utwór średnio przypadł mi do gustu, tak ten „kupił” mnie od razu. „Self-Aware” to wpuszczenie światła w te niełatwe przemyślenia. Bo w końcu nie mamy innego świata niż ten, w którym żyjemy (choć dbanie o niego średnio nam wychodzi). Nie możemy odciąć się od wszystkiego i od wszystkich, potrzebujemy kontaktu…
“I told myself I don’t need it
Scrolling, watching, reading
I told myself I don’t need it
To know what kind of world we live in
I shut myself off from
The whole broken world
I told myself I don’t need it
That this is not any of my concern
But the truth is that I cannot live without you
And I should do something, cannot just stand and watch
…
Just wanna be close to you
I wanna feel you close to me
I wanna be close to you”.
Tak kończy się zasadniczy album w wersji jednopłytowej wydanej w opakowaniu typu jewel case. Wzorem płyt „Shrine Of New Generation Slave” i “Love, Fear And The Time Machine” ukazał się też stylowy digibook z dodatkowym dyskiem z singlowymi wersjami „Self-Aware” i „Friends Or Foe?” oraz dwoma premierowymi utworami instrumentalnymi. O ile jednak na wcześniejszych płytach postawiono na ambientowe klimaty z wykorzystaniem wygenerowanych komputerowo podkładów perkusyjnych, tak tu pojawiła się cała grupa (co też stanowi podkreślenie idei zespołowego albumu). Pierwszy z nich to dwunastominutowy „Age Of Anger”. Początkowo spokojny, oparty na ambientowym klawiszowo-gitarowym podkładzie fajnie się rozwija, by potem, wraz z dołączeniem basu, nabrać mocy, a w dalszej części zbliżyć się w metalowe rejony (w czym spora zasługa intensywnej pracy perkusji oraz gitarowych riffów wspomaganych brzmieniem basu piccolo). I taka przeplatanka subtelności i agresywnych akcentów towarzyszy nam już do końca. Drugi z bonusów to wspólne dzieło Dudy i Łapaja zatytułowane „Together Again”. Jest to kolejna ciekawa pozycja z płynącą partią gitary, która potem zmienia charakter na bardziej ostry oraz z wyrazistymi dźwiękami Hammondów. Jeśli miałbym porównać te nagrania do czegoś z przeszłości, to z pewnością byłby to instrumentalne nagrania z dodatkowego dysku płyty „Rapid Eye Movement” (tytułowy oraz „Back To The River”).
Dwa poprzednie wydawnictwa studyjne – „Love, Fear And The Time Machine” oraz „Wasteland” mniej więcej rok po wydaniu były wznawiane w specjalnej wersji z miksami przestrzennymi. Tym razem taka ukazała się od razu, w dodatku w pięknym wydaniu w formie pięknie wydanego artbooka z ilustracjami Jarka Kubickiego i przede wszystkim z aż trzema dyskami. Dwa z nich to płyty CD z omówioną powyżej zawartością, natomiast trzeci to Blu-ray z miksami w systemie 5.1 surround oraz Dolby Atmos (też nowość), za które odpowiada Robert Szydło (on też jest odpowiedzialny za mastering całości) oraz miks stereo w wysokiej rozdzielczości. Trzeba przyznać, że w wersji surround album brzmi jeszcze bardziej okazale, wyśmienicie wydobywając wszelakie smaczki zamieszczone na płycie. Oczywiście nie mogło zabraknąć edycji winylowej w różnych wariantach kolorystycznych (naliczyłem takowych 8). Krążki znajdują się w okładce typu gatefold, z tekstami i informacjami o płycie wydrukowanymi na dodatkowej karcie. Z pewnością najciekawsze wydanie ma wersja przeznaczona dla członków fan clubu wytłoczona na przezroczystych winylach, z dodatkową książeczką, limitowaną koszulką, zapakowana dodatkowo w duże pudło.
Riverside AD 2023 to zespół, który po 21 latach działalności otwiera nowy etap swojej kariery. Pora zakończyć czas żałoby po śmierci przyjaciela i rozpocząć nowy rozdział. Piotr Grudziński na zawsze pozostanie w pamięci kolegów i fanów, ale życie płynie dalej i przyszedł czas, by grupa zaprezentowała się w nowym wcieleniu. Maciej Meller wpasował się fenomenalnie w brzmienie zespołu. Mam nadzieję, że w przyszłości dołączy do Dudy i Łapaja jako trzeci kompozytor, bo że jest w tym świetny, to chyba nie muszę nikogo przekonywać. A wracając do zawartości „ID.Entity”, mniej tu dawnej melancholii i opowieści o postapokaliptycznym świecie. Jest za to mnóstwo barw i skupienie się na teraźniejszości. Pojawiły się nowe środki wyrazu, teksty (z premedytacją) napisane zostały prostszym językiem, są mniej poetyckie. Nie znaczy to jednak, że są mniej ciekawe, wręcz przeciwnie, sporo tu ukrytych znaczeń, nawiązań, odkrywanych po kilku przesłuchaniach. Pomysły na płytę rodziły się podczas lockdownu, stąd też pytania o naszą tożsamość, o to kim jesteśmy, na ile jesteśmy samodzielni, a na ile zależni od innych? Jak wspomniałem, dużo jest tu dla Riverside rzeczy nowych – od oprawy graficznej, przez prace w innym studiu, aż po nieoczywiste inspiracje innymi gatunkami muzycznymi. Wielkie pochwały za soczyste, „koncertowe” brzmienie – przypuszczam, że w wersji na żywo wszystkie kompozycje sprawdzą się rewelacyjnie. A czy tak faktycznie będzie? O tym przekonają się w pierwszej kolejności fani za Atlantykiem. Początek trasy już 17 lutego w Tampa na Florydzie. W naszym kraju grupa pojawi się na kilku pojedynczych występach. Pierwszy z nich odbędzie się w maju w Olsztynie, potem festiwale w Katowicach i Ostrowie Wielkopolskim. Właściwa polska trasa zapowiadana jest na październik.
Dopiero styczeń, a już mamy pierwszą kandydatkę do miana płyty roku 2023. Może nie wszystkim dotychczasowym miłośnikom kwartetu „ID.Entity” przypadnie do gustu ze względu na wspomniane kilkukrotnie „nowe brzmienia”. Jednak istotą rocka progresywnego, którego przedstawicielem jest, czy tego chce czy nie, Riverside jest ciągłe poszukiwanie i rozwój, a tego nie można im odmówić. To z pewnością jest album, którego należy posłuchać od początku do końca. I to najlepiej kilka razy. Nie można dać się zwieść pozornemu skręceniu w stronę muzyki pop czy reagge (choć trzeba przyznać, że wyszło to zespołowi niezwykle zgrabnie), bo to wciąż solidne rockowe granie na najwyższym światowym poziomie.