Gdzieś na dalekiej północy, w dzikiej głuszy, nieprzystępnej dla zwykłego śmiertelnika, z dala od cywilizacyjnego zgiełku, dwóch panów postanowiło nagrać sobie płytę. To Islandczycy: Aðalbjörn Tryggvason i Ragnar Zolberg, a miejscem ich owocnego spotkania okazała się Norwegia, w której drugi z wymienionych obecnie zamieszkuje. Nie znam szczególnie dobrze dorobku artystycznego Zolberga – multiinstrumentalisty, założyciela islandzkiej grupy Sign, a także solowego pieśniarza (swego czasu był nawet członkiem Pain of Salvation, ale nieporozumienia z Danielem Gildenlöwem co do kierunku rozwoju grupy zadecydowały o rozstaniu). Za to twórczość Tryggvasona, a konkretnie – jego macierzystej formacji Sólstafir, już dawno zawładnęła moimi emocjami, więc wracam do niej regularnie, zawsze z takim samym zachwytem. Właśnie informacja, że ta postać jest jednym z pomysłodawców recenzowanego debiutu, a także uwielbienie dla kraju wulkanów i lodu oraz charakterystyczna nazwa grupy („Lodowy Fiord” – na cześć miasta Ísafjörður, znajdującego się w północnozachodniej części Islandii, z którego pochodzą ojcowie obu muzyków, położonego w górzystym, trudno dostępnym rejonie, coraz bardziej wyludnionym z uwagi na wyjątkowo niesprzyjające warunki do życia) skłoniły mnie, aby jak najszybciej zapoznać się z treścią materiału.
Idea nagrania krążka kiełkowała już od jakiegoś czasu, gdy muzycy zaczęli bliżej się poznawać za sprawą trasy koncertowej Sólstafiru, w której gościnnie uczestniczył Zolberg – jako basista. W końcu nadszedł odpowiedni moment, aby spotkać się w bardziej kameralnym gronie i zacząć komponować. W tym celu panowie postanowili – zresztą nie bez powodu – zaszyć się w norweskim lesie, odległym od skupisk ludzkich i na spokojnie, bez pośpiechu, szukać inspiracji w świadomie dobranych okolicznościach przyrody. Czy zatem w takich warunkach, dodatkowo bez presji czasu ze strony wytwórni płytowej ani niecierpliwych fanów i ich wygórowanych oczekiwań, światło dzienne mogło ujrzeć coś mało wartościowego?
Mrok, oszczędność aranżacyjna, surowość brzmienia oraz przytłaczająca atmosfera – zbudowana raczej wokół specyficznego uczucia tęsknoty i melancholii niż ciężkości brzmienia – kształtują muzyczną treść płyty, zamkniętej w nieco ponad pięćdziesięciu minutach. We wszystkich ośmiu utworach utrzymano jednorodny klimat, co sprawia, że całość nie traci na spójności, a jednocześnie nie staje się nużąca. To niewątpliwie zasługa licznych i pięknych melodii, którymi jest usiana właściwie każda kompozycja. W tak dobranej strukturze poszczególnych tematów, charakteryzującej się ascetyzmem aranżacyjnym, brakiem zarówno malowniczych muzycznych pejzaży, jak i wyraźnej przestrzeni – zwykle stanowiących żyzny grunt dla twórczych eksploracji – udane linie melodyczne okazują się kluczowym elementem decydującym o jakości dzieła. I to właśnie udało się osiągnąć. Dzięki temu podobne patenty zastosowane w wielu ścieżkach – przykładowo: zagęszczone riffy, często dominujące sekcje pianina, surowość i brudna mięsistość partii gitarowych, niemalże przesterowanych, syntezatorowe tła – w efekcie nie brzmią tak samo. Pozytywny odbiór zawdzięczamy też inteligentnie dobranym proporcjom: motywy się nie wydłużają, nie ma niepotrzebnych powtórek czy popisów, a żaden dźwięk naprawdę nie wydaje się zbędny. Niby utwory nie są krótkie, ale szybko mijają.
Znajdziemy na tym albumie liczne fragmenty artrockowe. Niemniej, z uwagi na zasygnalizowane wcześniej atrybuty w postaci nie tylko oszczędności środków wyrazu, czasem wręcz swoistego minimalizmu w wykończeniu i w samej produkcji, lecz także niebanalnych melodii, a miejscami – wzruszających (na uwagę zasługują tu „Hjartastjaki”, „Njálssaga”, „Kuldaró”), muzyce dwóch Islandczyków najbliżej chyba do miana artystycznego, atmosferycznego poprocka. Z melodiami, o których była już mowa, wiążą się naturalnie same wokale. Obaj panowie prezentują walory znacznie się różniące. Głos Tryggvasona jest szorstki, ciężki, mniej liryczny, w efekcie bliżej mu do tej groźnej, wulkanicznej, zimowej odsłony kraju elfów. Za to głos Zolberga – przeciwnie: okazuje się subtelny, nierzadko aksamitny, z charakterystycznym elementem ‘umęczenia’, przekonująco symbolizującym nostalgię, ale również tę łagodniejszą odsłonę wyspy, czyli turkusowe lodowce, mieniące się blaskiem słońca, czy zazielenione niekończące się wzgórza, pełne pasących się beztrosko owiec. Artyści sprawnie żonglują swoim śpiewem: wymieniają się nim właściwie w każdym utworze, a nawet śpiewają symultanicznie, co mimo tak odmiennej barwy i faktury sprawdza się znakomicie („Heiðin”, „Kuldaró”). Wartość dodaną stanowi dla mnie język islandzki, w którym podano liryczne przesłanie siedmiu spośród ośmiu piosenek. Jest coś frapującego w pogłosie słów w nim wyśpiewywanych: jego chropowata melodyjność komponuje się z atrybutami kraju pochodzenia muzyków, jak również wzbogaca całe instrumentarium. W zestawie znalazł się tylko jeden kawałek z tekstem angielskim – „Fjord of Hope” – i chociaż nie odstaje w żaden sposób od reszty, to jednak czuć jakiś zgrzyt, wyraźną różnicę przemawiającą na korzyść pozostałych fragmentów płyty.
Trudno wskazać faworyta w tym wyrównanym zbiorze. „Falin Skemmd”, otwierający album, rozpoczyna się długą częścią instrumentalną, w której już od samego początku przytłacza słuchacza ostra, przesterowana gitara. Za to późniejszemu fragmentowi wokalnemu towarzyszy na pierwszym planie rytmiczny puls wybijany na bębnach. „Min Svarta Hlið” to w pierwszej części wokal Tryggvasona z podkładem gitary, iskrzącej się gdzieś w tle, oraz pierwsze, jeszcze nieśmiałe, partie instrumentów klawiszowych, łagodny śpiew Ragnara w refrenie i krótkie solo na gitarze. Kompozycja tytułowa natomiast stanowi doskonały przykład niepośledniej roli, jaką na całym albumie odgrywa melodia. Uwypuklona w refrenie, a poprzedzona czystym, akustycznym brzmieniem pianina, jest wizytówką całego utworu i pozostaje w myślach na długo po tym, gdy w słuchawkach pojawi się „Heiðin” – kolejna ścieżka. Dzieje się w niej naprawdę sporo: do głosu wreszcie dochodzi bas, budujący nastrój tajemniczości, obecne jest oczywiście pianino, ale to, co szczególnie przykuwa uwagę, to dziwne pogłosy i echa – jeszcze bardziej wzmagające poczucie niepokoju i oniryczności. Łatwo tu także wyłuskać – rozsianą zresztą na całej płycie – sprzeczność żywiołów, którą przywołuję wcześniej: nawet najsubtelniejszej akustycznej melodii towarzyszy, przynajmniej w tle, iskrzący się ogień elektryczności. W „Kuldaró” już sam początek sugestywnie przesądza o głównym motywie melodycznym – wystarcza do tego klawiszowy minimalizm z delikatną domieszką brzdąkającej gitary, dochodzącej jakby zza mgły. Całości dopełniają przejmujące wokale i energetyczny finał z wybuchową perkusją i ostrymi gitarowymi riffami. Gdyby trzeba było jednym utworem scharakteryzować zawartość całego krążka, idealnie nadawałby się do tego „Njálssaga”. Tym razem to gitarowe riffy dają wprowadzenie, ale nawet tu łatwiej wyczuć klimat i nastrój, przenikające wszystko na wskroś, niż ciężką rockową zadziorność. Niedługo później, po ostrzejszym fragmencie śpiewu Aðalbjörna, pojawia się przestrzenny podkład pod emocjonalny wokal Ragnara – cichy i pełen emocji – po czym rządy przejmuje gitarowy żywioł: surowy, brudny, ostry, ale niepozbawiony przez to melodyjności. Płytę zamyka „Andvök” – obraz islandzkich ciemności, namalowany muśnięciami gitarowego pędzla, z wolnym tempem, początkowo usypiającym, i mocno ekstatycznym rozwinięciem, utrzymującym zimowy mrok.
Niezwykła to płyta. Poza tym, że za każdym razem pobudza we mnie uśpione pokłady emocji (a sprzyjają temu odpowiednie, choć trudne do osiągnięcia, warunki odsłuchu: ciemność, słuchawki, brak ruchu w zasięgu wzroku i cisza wokół), to przypomina także – podobnie jak albumy Sólstafiru – niezapomniane doświadczenia z turystycznych pobytów na Islandii. Stanowi kwintesencję mieszanki tego, co prawdziwie islandzkie: grozy, ognia, lodu, majestatu gór, pastelowych kolorów lodowców, przestrzeni otwartych po horyzont, bezkresu niebieskiego oceanu, białych nocy, polarnych dni. Słowem: wszystkiego, co zachęca, aby znaleźć się tam po raz kolejny. Cała zawartość albumu jest podporządkowana cechom typowym dla ojczyzny Aðalbjörna i Ragnara – od brzmienia, przez zróżnicowanie wokali, aż po nazwę zespołu i samą okładkę, prezentującą miasteczko na Lodowym Fiordzie sprzed kilkudziesięciu lat.