Peter Gee bez wątpienia najbardziej jest znany z występów w grupie Pendragon, w której pełni funkcję basisty od ponad 40 lat. Oprócz udzielania się w formacji dowodzonej przez Nicka Barretta daje on także upust swojemu talentowi wydając co jakiś czas albumy sygnowane własnym imieniem i nazwiskiem. Ma już ich w dorobku siedem (w tym jedno wydawnictwo, „The Life Of God In The Soul Of Man” z 2009 roku z muzyką gospel), a 2 lutego 2023 roku, nakładem wytwórni White Knight Records, ukazał się jego najnowszy krążek, zatytułowany „Pilgrim”.
Kto choć raz porozmawiał z Peterem, ten wie jak sympatyczny, spokojny i pełen empatii jest to człowiek. Kto przesłuchał choć jedną z jego solowych płyt, najpewniej też zorientował się jak mocno uduchowioną jest on osobą. Wątek wiary w Boga przewija się przez całą jego solową twórczość, nierzadko stając się głównym tematem płyt. Nie inaczej jest i tym razem. Tak o warstwie lirycznej pisze jej autor: „Pilgrim” to album koncepcyjny trwający łącznie 69 minut, oparty na słynnej książce Johna Bunyana z 1678 r. zatytułowanej „Wędrówka Pielgrzyma”. Była to jedna z książek, które wywarły największy wpływ na mojego ojca, wielebnego Michaela Gee, w jego posłudze wikariusza w Kościele anglikańskim przez ponad 30 lat. Kiedy mój ojciec zmarł, postawiliśmy mu na pamiątkę witraż ze sceną z książki Bunyana, w której Pielgrzym niesie swoje brzemię na krzyż. Tak więc ten album był dla mnie bardzo osobistą podróżą i misją, którą musiałem wypełnić, aby upamiętnić mojego ojca i jego wspaniałe życie pełne miłości i służenia innym ludziom.
Chociaż po raz pierwszy książka została opublikowana w 1678 roku, to nadal jest to historia każdego człowieka na naszej planecie. Wszyscy jesteśmy podróżnikami, którzy tylko przechodzą przez ten świat i wszyscy odbywamy duchową podróż przez całe życie. A ten album dokumentuje wzloty i upadki życia Pielgrzyma, który stara się podążać za Bogiem.
Wydawnictwo podzielone zostało na 20 ścieżek, co spowodowało, że poszczególne utwory są stosunkowo krótkie. Tradycyjnie wszystkie partie basu, gitar i instrumentów klawiszowych to dzieło Petera, który jest autorem muzyki i tekstów. Oprócz niego i jego stałego współpracownika, perkusisty Steve’a Christleya (Jadis), w nagraniach wzięli udział wokaliści Steve Thorne (kolejny stały gość na jego płytach) i Jimmy Flanders, a panie Becky Brannigan i Hayley Oliver zadbały o dodatkowe ubarwienie nagrań swoimi głosami.
I właśnie żeńska wokaliza, na tle śpiewu ptaków, rozpoczyna pierwszy utwór na wydawnictwie. „Pilgrim’s Burden”, bo o tym nagraniu mowa, to bardzo spokojne wprowadzenie do historii mieszkańca Miasta Zagłady, który pod wpływem Biblii postanawia opuścić swój dom i udaje się w pielgrzymkę na Górę Syjon. Nastrój zmienia się już na następnej ścieżce, którą wypełnia dynamiczna pieśń „The City Of Destruction”, w której słyszymy motyw mogący kojarzyć się ze słynnym „Kashmirem” (którego echa było już słychać w przeszłości – w utworze „Arabia” z płyty „East Of Eden”). Mimo, że trwa zaledwie dwie i pół minuty, to znalazło się jeszcze miejsce na wyciszenie, a w końcówce Peter czaruje porywającym solem na gitarze. Innym ciekawym fragmentem jest „The Wicket Gate”, który po delikatnej pierwszej części kieruje się w pendragonowe rejony (okolice albumu „The World”), z pięknie płynącą partią gitary na tle przyjemnego, klawiszowego podkładu. W podobnym klimacie utrzymane są nagrania „Pilgrim Lays Down His Burden At The Cross”, „A Restful Arbour”, „Doubting Castle” czy „Enchanted Ground”, w którym słychać fajnie pulsujący bas, a także utwór „The Celestial City”, który zamyka całą płytę kolejnym pięknym solem.
Powyższe nagrania są mocnymi punktami wydawnictwa, ale mi najbardziej w pamięć zapadło pięć innych utworów. Pierwszym z nich jest „False Believer”, w którym początkowo rządzą pianino i gitara akustyczna, a potem na czoło wysuwają się bas i instrumenty klawiszowe, którym w tle towarzyszy partia gitary, na której Peter gra z użyciem „kaczki”, a która potem wysuwa się na pierwszy plan serwując fantastyczne solo. Ten sam gitarowy efekt użyty jest w kompozycji „Low Country Of Pride”, która jest nieco bardziej mroczna, z mocnym basem i zadziorną partią gitarową w końcówce. W „Vanity Fair” dla odmiany to początek jest bardziej dynamiczny, z ejtisową melodią zagraną na klawiszach na tle miarowego rytmu bębna basowego, a potem robi się bardziej melancholijnie. Trwa to jednak tylko chwilę, bo wraz z bardziej mocnymi uderzeniami w klawisze pianina na tle marszowego werbla, utwór przyspiesza, do głosu dochodzi pulsujący bas i bardziej zdecydowana partia perkusji, interesujący motyw klawiszowy, a całość stanowi jeden z najbardziej przebojowych odsłon albumu. Jednym z dynamicznych fragmentów jest „The Destroyer”, z zadziornym motywem (echa Pendragonu, ale bardziej z okresu „Men Who Climb Mountains”), z interesującą wstawką z gitarą i melodyjnym basem, który w dalszej części gra jeszcze ważniejszą rolę, prowadząc podkład pod podniosłą linią wokalną. Jak na czterominutową piosenkę całkiem dużo się tu dzieje. I wreszcie, umieszczony na przedostatniej ścieżce song „The River Of Death”, który przyjemnie snuje się czarując nastrojowym, uduchowionym wokalem, z pobrzmiewającą w tle wokalizą. Ale najbardziej zapada w pamięć zamykające nagranie spokojne solo, które trwa półtorej minuty, co przy czterominutowej całości robi całkiem spore wrażenie, a dla mnie stanowi zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów wydawnictwa.
Tym razem wszystkie nagrania posiadają ścieżki wokalne, warto więc wspomnieć o obu wokalistach występujących na płycie. Steve Thorne i Jimmy Flanders dysponują głosami o podobnych barwach, obaj wpasowali się z wielką gracją w kompozycje Petera oraz w jego teksty i nie podejmę się zadania określenia któremu z nich wyszło to lepiej. Obaj wczuli się w tematykę albumu i idealnie odnaleźli się w tym repertuarze, a partie wokalne udzielających się w tle pań podkreśliły mocno uduchowione przesłanie albumu.
Wyjątkowa jest okładka zdobiąca wydawnictwo. Wykorzystano na niej bowiem piękną kolorową XVIII-wieczną mapę będącą ilustracją do przygód Pielgrzyma, dopełniającą zawartą na albumie opowieść.
Peter Gee oddał do naszych rąk kolejną interesującą płytę, która raczej nie sprawi, że dotrze on do szerszego grona słuchaczy, ale stanowi kolejny dowód jego szczerego podejścia do tworzenia muzyki i tekstów, bez oglądania się na mody i aktualne trendy. Mimo, że poszczególne ścieżki są niespecjalnie długie, to niejednokrotnie dzieje się w nich tak wiele, że można by obdzielić dużo dłuższe formy. To oraz poruszana w tekstach historia bezpośrednio odnosząca się do religii każą zaliczyć album do nurtu (prog)rocka chrześcijańskiego. I choć nie jest to szczególnie lubiany przeze mnie gatunek, to nie sposób nie dostrzec w tym krążku drzemiących w nim pokładów bezpretensjonalnego piękna, które sprawiają, że z wielką przyjemnością do niego wracam.
„Pilgrim” na pewno przypadnie do gustu fanom grupy Pendragon, chociażby z tego powodu, że zawartość albumu momentami jest dość mocno zbliżona do dokonań macierzystej formacji Petera. A jeśli już przy tym zespole jesteśmy, to niebawem będziemy mogli usłyszeć jego, Nicka Barretta, Clive’a Nollana i Jana-Vincenta Velazco na całkiem nowym mini-albumie, zatytułowanym „North Star”, na którym m.in. znajdzie się trzyczęściowe nagranie tytułowe. Premiera w maju, podczas pierwszego z tegorocznych pendragonowych weekendów („Everyone’s a VIP”) z grupą w holenderskim Zoetermeer. Kolejne odbędą się w Morecambe (Wielka Brytania) i Hurum (Norwegia). Wypada tylko żałować, że takie wydarzenie ominie Polskę.