Niespodziewanie i po cichu ukazała się kolejna solowa płyta basisty Pendragonu, Petera Gee. Pewnie nie dowiedziałbym się prędko o jej premierze, gdyby nie tournee Pendragonu po Polsce. I wtedy dopiero bym żałował. Bo „East Of Eden” to niezwykle przyjemny album, zresztą jak każdy solowy krążek Petera (na naszych łamach recenzowaliśmy płyty „A Vision Of Angels" (1997) oraz „The Spiritual World" (2008), a w jego dorobku jest jeszcze wydany w 1993r. krążek „Heart Of David” – o nim zresztą za chwilę).
Tak czy inaczej, po niedawnym koncercie grupy Pendragon w Krakowie stałem się szczęśliwym posiadaczem najnowszego albumu Petera Gee. Nadmiar innych koncertowych wydarzeń (wyprawa do Łodzi na fenomenalny koncert Rogera Watersa oraz Pendragon po raz wtóry w katowickim Teatrze Śląskim) opóźniła moment kiedy dokładnie mogłem się zapoznać z nową muzyką tego artysty. Ale już za pierwszym razem album „East Of Eden” bardzo mi się spodobał. A ilość pozytywnych wrażeń rosła z każdym kolejnym przesłuchaniem.
„East Of Eden” to już czwarty solowy krążek Petera. I, podkreślmy to, czwarty dobry album w jego dorobku, niemniej najbardziej cenię sobie jego debiut „Heart Of David”, który do dziś w prywatnych notatkach nazywam dla własnych potrzeb „who is who in progressive rock”, gdyż takiej plejady gwiazd neoprogresywnego gatunku, jak na tym właśnie krążku, nie było chyba nigdy na żadnym innym wydawnictwie. Wymieńmy tylko kilka najbardziej znanych nazwisk: Clive Nolan, Nick Barrett, Fudge Smith (wtedy wszyscy z Pendragonu), Nigel Harris, Rik Carter (obaj ex-Pendragon), Karl Groom, Richard West (obaj Threshold), Uwe d’Röse, Tracy Hitchings (oboje Landmarq) oraz Ian Salmon (Shadowland, Arena)).
Peter zawsze słynął z dobrze skrojonych, bardzo romantycznych piosenek. Często ubranych w przepiękne melodie. Jako, że Peter nie śpiewa, zaprasza on do studia renomowanych wokalistów. Tak jest i tym razem.
Na płycie „East Of Eden” śpiewa dwóch naszych dobrych znajomych: Steve Thorne oraz Damian Wilson. Każdy z nich wykonuje ścieżki wokalne w siedmiu utworach, a że na albumie jest aż 20 nagrań, to łatwo się domyślić, że sześć tematów to utwory instrumentalne. Podobnie jak na wcześniejszych płytach Petera, na „East Of Eden” panuje raczej spokojny i melodyjny nastrój. Piosenki w przeważającej części utrzymane są w balladowym stylu i generalnie trzymają klasę. Wyjątkiem jest tu utwór „Arabia”, który też trzyma klasę, ale jest dynamicznym rockerem zbliżającym się swym stylem do słynnego „Kashmiru” Zeppelinów. Świetną robotę wykonał w tym utworze Damian Wilson. Zresztą tak się jakoś składa, że piosenki śpiewane na „East Of Eden” przez Wilsona są ciekawsze, łatwiej zapadają w pamięć i wydają się być najmocniejszymi punktami programu płyty. Oprócz „Arabii” dotyczy to szczególnie akustycznie zaaranżowanego (gitara plus syntetyczny kwartet smyczkowy) nagrania „Why?”, wspaniałych ballad „Emma” i „The Wonder Of You” oraz finałowej pieśni „Belinda”. Tym sposobem historia zatoczyła koło, gdyż wszyscy pamiętamy ścieżki wokalne z pierwszego albumu Gee, które tak fenomenalnie wykonał brat Damiana, Paul Wilson. Na wyróżnienie zasługują też dwa kawałki zaśpiewane przez Thorne’a: „Spread Your Wings” i „Blue Skies”. Oba są przepięknymi, rozkołysanymi utworami, które „śpiewają się same” już po 2-3 przesłuchaniach.
Ciekawić może interesujące podejście Petera do tematów instrumentalnych. „Sundays At Woodside” brzmi jak solo na organach kościelnych, „Hendrix” to oczywiście sama gitara, „Stradivarius” to solo na (syntetycznych) skrzypcach, a „Radio”… przypomina odgłosy, które powstają przy kręceniu potencjometrem częstotliwości radioodbiornika. Te instrumentalne nagrania pełnią rolę swego rodzaju przerywników. Na osobne wyróżnienie zasługuje jednak utwór „One Day We’ll Meet Again”. To już instrumental pełną gębą, choć nadal utrzymany w balladowym i bardzo melodyjnym klimacie, który panuje przez większość czasu na tej płycie.
Wart podkreślenia jest jeszcze fakt, że oprócz wokalistów, Petera na nowej płycie wspomaga jedynie znany z grupy Jadis perkusista Steve Christey. Gee sam gra na wszystkich gitarach, basie, syntezatorach oraz odpowiedzialny jest za programming. Dzięki temu album nabiera wyraźnie autorskiego charakteru. Słucha się go bardzo przyjemnie. Być może jest on nieco przesłodzony i odrobinę zbyt spokojny, ale na tego typu bardzo melodyjną muzykę też jest zapotrzebowanie. I to spore. Sam osobiście zaliczam się do grona sympatyków takiego grania. A poza tym mam odczucie, że „East Of Eden”, tak jak i wszystkie poprzednie płyty basisty Pendragonu, jest albumem szczerym. Szczerym do bólu. Peter nie mógłby nagrać innej płyty. Przyjrzyjcie się jego grze na występach Pendragonu, zamieńcie z nim kilka zdań po koncercie, poznajcie go bliżej, a przekonacie się, że takie zgrabne, nieco łzawe, melancholijne i z lekka trącące lukrem piosenki to obszar, po którym porusza się on najpewniej. I chwała mu za to. Dziękuję Peter za taką właśnie płytę.