Przed tygodniem światło dzienne ujrzało jedno z najbardziej oczekiwanych wydawnictw 2023 roku – nowy studyjny album grupy Metallica, „72 Seasons”. Wyprodukowany przez Grega Fidelmana wraz z Jamesem Hetfieldem i Larsem Ulrichem i trwający ponad 77 minut, dwunastoutworowy album jest pierwszą pełnometrażową kolekcją nowego materiału zespołu od czasu płyty „Hardwired…To Self-Destruct” z 2016 roku.
72 pory roku to pierwsze 18 lat naszego życia, które kształtują osobowość każdego człowieka, wpisują w niego prawdziwe lub fałszywe ‘ja’. Ta właśnie koncepcja opowieści o tym kim jesteśmy przyświecała zespołowi w przygotowywaniu muzyki na to nowe wydawnictwo.
Generalnie album ma mroczny wydźwięk. Począwszy od samej okładki aż po poszczególne kompozycje, teksty i ogólne tempo. Tak, tempo bazuje na kontraście pomiędzy swoistymi spowolnieniami i mocnymi riffami pojawiającymi się we mgle gęstej brzmieniowo atmosfery. Te nośne riffy (a jest ich sporo!) od czasu do czasu rzucają się do sprintu, próbując prześcignąć wszystko, co kryje się za nimi w dźwiekowej ciemności. Wzorcowym tego przykładem wydaje się utwór „If Darkness Has A Son”. To ten rodzaj spowolnienia, które sprawi, że mimowolnie zaczniesz energicznie machać głową, gdy tylko zacznie się jakiś żywiołowy i chwytliwy groove. A takich na tej płycie nie brakuje. Zresztą nie szukajcie na dwunastoutworowej trackliście chociażby jednej ballady. Nie ma. Gdyż miało nie być.
Bo „72 Seasons” to album nie tylko mroczny, ale i ciężki. Ma swoje (tych też jest sporo!) thrashowe momenty: kompozycja tytułowa, „Sleepwalk My Life Away” z gitarowym szaleństwem Hammetta, ciężki jak nie wiem co „You Must Burn!” czy genialny w swojej prostocie „Chasing Light” są tego najlepszymi dowodami. Pod względem kompozytorskim postawiono na brzmieniową złożoność utworów. Choć ani przez moment nie wydają się one zbyt skomplikowane. Przynajmniej w swojej konstrukcji.
Na drugim biegunie znajdują się utwory o chwytliwych refrenach, jak singlowy "Lux Æterna", „Too Far Gone?”, „Shadows Follow”, „Chasing Light” czy klasycznie brzmiący „Crown Of Barbed Wire”.
Ale skoro jesteśmy już przy temacie życiowej dojrzałości i mroczniejszego wydźwięku nowej muzyki Metalliki, skoncentrujmy się na chwilę na ponad 11-minutowym gigancie „Inamorata” umieszczonym na samym końcu płyty. Osadzony jest on na wybitnie blacksabbatowskim riffie, zachwyca harmonicznymi przejściami gitara-bas na tle szemrzących talerzy perkusji, niezwykle efektownym gitarowym solo oraz kilkoma zaskakującymi frazami zagranymi na… gitarze akustycznej. Wiem, że znajdą się tacy, którzy będą narzekać na liczne powtórzenia i zgrywanie w tym kawałku na różne sposoby tych samych tematów. Co by nie mówić, mnie, progrockowej duszy, przyzwyczajonej do braku parcia na zwięzłe muzyczne wypowiedzi, wcale to nie przeszkadza. Uważam, że to prawdopodobnie jedno z najciekawszych nagrań w całym dorobku Metalliki. I przyszły klasyk, o ile już nim się nie stał w chwili wydania płyty.
Wydaje się też, że w niektórych szybszych utworach, takich jak na przykład „Screaming Suicide” i „Room Of Mirrors”, Metallica nawiązuje do buntowniczej ery punk. To o tyle ciekawy aspekt całej sprawy, że wziąwszy pod uwagę nadrzędną koncepcję albumu, zgodnie z którą młodość kształtuje resztę życia, bunt i anarchia to domena pierwszych młodzieńczych lat każdego człowieka. Z koncepcji tej wyłania się pytanie: jak ewoluujesz, jak dorastasz, dojrzewasz, rozwijasz własne pomysły i kształtujesz swoją tożsamość już po tych pierwszych 72 porach roku swojego życia?... Mam nieodparte wrażenie, że taka właśnie refleksja pobrzmiewa jako właściwe credo Metalliki na tej płycie.
Instrumentalnie na nowym albumie Metallica brzmi bezbłędnie. Lars Ulrich błyszczy w jak zawsze, Hammett oscyluje między skomplikowanymi pasażami a dzikimi improwizacjami, gitara Hetfielda wciąż brzmi po mistrzowsku, jego wokal nabrał dodatkowej ostrości, zaś perkusja Roberta Trujillo pięknie to wszystko spaja i bardzo często jest mocno eksponowana w miksie („Chasing Light”!!!). Cały kwartet jest na „72 Seasons” jak wino. Im starsi, tym… jeszcze bardziej winni…
Jeżeli już miałbym się do czegoś przyczepić, to do tego, że album jest za długi. Być może nie ma na nim jakiegoś niepotrzebnego utworu, ale większość z nich mogłaby być o kilka minut krótsza. W dodatku ani przez chwilę odbiorca nie ma możliwości wytchnienia w postaci jakiegoś spokojniejszego kawałka. Ale nie czarujmy się, nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że Metallika przygotowała bardzo dobry album, ciekawy, utrzymany w starym, dobrym stylu. Nasycony energią, mocarnymi riffami i szybkim tempem. Zespół prezentuje się na nim jak doskonale naoliwiona, precyzyjnie funkcjonująca machina i z każdej dobiegającej do naszych uszu frazy wynika, że jest zespołem świadomym swojej wartości. Wie jak napisać chwytliwy riff, wie kiedy i jak go wykorzystać, wie jak skomponować utwór, by przełamać gęstą atmosferę i wydaje się, że pomimo swojego niezaprzeczalnego dorobku i świadomości co do wypracowanej przez lata wysokiej pozycji, jest otwarty na nowe pomysły i wprowadzając je w swoją nową muzykę doskonale się przy tym bawi.
Dlatego dobrze bawmy się i my. Choć ostrzegam: ta zabawa może być męcząca. Być może ten 78-minutowy kolos nie jest albumem wybitnym i absolutnie nie aspiruje do miana ponadczasowego, ale wart jest poświęcenia na jego poznanie drogocennego czasu każdego miłośnika konkretnych, niebanalnych i dynamicznych metalowych dźwięków.