2 czerwca br. nakładem wytwórni Karisma Records ukazał się album „Fire Fortellinger”. To pierwszy solowy krążek w dorobku Larsa Frederika Frøislie - muzyka od lat związanego z renomowaną norweską formacją Wobbler.
Album powstał podczas pandemii, kiedy Frøislie w trakcie przymusowego lockdownu, postanowił nie poddać się zwariowanym okolicznościom, tylko postarał się uczynić ten czas tak bardzo produktywnym, jak to tylko możliwe. Tak oto wyjaśnia, w jaki sposób powstała muzyka i jaka była inspiracja, która doprowadziła do napisania zaśpiewanych przez niego po norwesku tekstów: „W czasie pandemii marzyłem o cofnięciu się w czasie i w niesamowitych ilościach chłonąłem muzykę, sztukę i literaturę z minionych czasów. Chciałem uciec od współczesności i zanurzyć się w przeszłości, wrócić do przeszłości, do natury, do życia z dala od cywilizacji i ludzi. Odbyłem wiele wycieczek do Raknehaugen w Romerike, a także do starej chaty w Heidal i rodzinnych dzielnic Ringerike, spacerowałem w okolicach, gdzie znajdowały się groby wikingów i gdzie odkryłem dla siebie magiczne krajobrazy. Mam nadzieję, że wszystkie te wątki z łatwością znajdziecie w mojej muzyce”.
Album złożony jest zaledwie z czterech utworów, z których każdy opowiada własną historię. Cztery kompozycje. Cztery historie. Cztery opowieści… Pierwsza, najdłuższa (trwa prawie 17 minut!) „Rytter av dommedag” nawiązuje do Ragnaroka – mitycznej walki nordyckich bogów z ludźmi, kiedy król Rakne budzi się w swoim wielkim kurhanie i wraz ze starymi bogami zaczyna siać spustoszenie wśród żywych.
Druga piosenka (‘piosenka’, bo jest stosunkowo krótka, przynajmniej porównaniu do swojej poprzedniczki - trwa niespełna siedem minut) „Et sted under himmelhvelvet” wydaje się senna, brzmi tak, że można sobie wyobrazić, iż akcja osadzona jest w bajkowym świecie - w jakimś miejscu, gdzie człowiek czuje się dobrze, wręcz sielankowo. Tekst mówi o tym, że marzeniem każdego jest udać się do własnej krainy szczęścia i poczuć, że już tam się kiedyś było - tylko po to, by dowiedzieć się, że ma się swoje korzenie i przodków, którzy mieszkali tam dawno temu.
Trzeci utwór, niespełna siedmiominutowy „Jærtegn”, rozpoczyna się od dramatycznego wypadku - koń i ciągniony przez niego wóz pędzą przez las. Wóz przewraca się w czasie zaćmienia słońca, a jeźdźcy stają się wiecznymi wędrowcami po ciemnym lesie, widocznymi tylko od czasu do czasu, jak zorza polarna, i na próżno wyciągają ręce ku słońcu w nadziei na znalezienie drogi do domu.
Wreszcie finałowa opowieść (to drugi trwający ponad szesnaście minut kolos!) „Naturens Katedral” to przedstawienie norweskich gór w zimowej scenerii, gdzie mróz przeszywa do szpiku kości, a malownicze okolice obfitują w zamiecie śnieżne i lawiny. To aluzja do tkwiącej w duszy człowieka wizji poszukiwania minionych czasów, kiedy życie w dziczy było prostsze, tajemnicze i naturalne, a przede wszystkim pozbawione problemów, które przynosi teraźniejszość i życie w zatłoczonych wielkich miastach.
Od strony muzycznej płyta „Fire Fortellinger” idealnie wpasowuje się w progrockową tradycję lat 70., kiedy mieliśmy mnóstwo wspaniałych przykładów jak klawiszowcy uznanych grup rockowych wydawali solowe płyty pomiędzy kolejnymi albumami swoich macierzystych zespołów. Niniejsze wydawnictwo wzorcowo wpisuje się w tę konwencję. Tak sobie myślę, że gdyby nie pandemia, większość skomponowanego przez naszego bohatera materiału prawdopodobnie znalazłaby się na nowym albumie grupy Wobbler. Ale pewnie przeszłaby przez młynek zespołowej pracy i zawierała angielskie teksty – jednym słowem nic nie byłoby takie samo. Tymczasem otrzymujemy album czysty, prawdziwy, płynący prosto z serca muzyka o niebywałej wrażliwości. Album, na którym wszystko wydaje się szczere, prawdziwe, surowe i uczciwe. Myślę, że większość dźwięków, które słyszymy na tej płycie to improwizacja i spontaniczne, płynące prosto z serca, granie. To także próba (udana!) zachowania w procesie tworzenia ludzkiego aspektu, unikania nakładek, wielokrotnych dogrywek, kliknięć klawiatury komputera, przycinania, automatycznego dostrajania, jednym słowem wprowadzania w proces powstawania muzyki nadmiaru technologii.
Spodziewajcie zatem w tych czterech fascynujących kompozycjach wielu starych analogowych brzmień wydobywających się z klawiatur, takich jak melotron i organy Hammonda (oto lista instrumentów klawiszowych używanych przez Larsa Fredrika Frøislie: Hammond C3, Mellotron M400, Minimoog Model D, Chamberlin M-1, Yamaha CP70B, William de Blaise spinet, Hohner Clavinet D6, Rhodes MkII; oprócz tego gra on jeszcze na perkusji). Na „Fire Fortellinger” doświadczycie klimatów nawiązujących do najlepszych przykładów progresywnego rocka lat 70., a także atmosfery wywodzącej się z rocka i epickiego hard rocka minionej epoki. To album być może niepasujący do współczesnych mód i trendów, ale za to maksymalnie szczery i prawdziwy aż do bólu. A przy tym niezwykle fascynujący i posiadający wszelkie pozytywne znamiona solowego projektu muzyka będącego ważną częścią swojej macierzystej formacji - okładkę albumu wykonał sam Frøislie (w nagraniach towarzyszył mu tylko gitarzysta Nikolai Hængsle, który gra na Rickenbackerze, Fenderowym Jazz basie i Telecasterze), a płyta „Fire Fortellinger” jest dostępna w formacie CD, limitowanej edycji LP oraz w wersji cyfrowej.