To niesamowite. Zespół Flaming Bess działa od 1969 roku, ma w swoim dorobku sześć studyjnych płyt długogrających i dopiero teraz, przy okazji czerwcowej premiery nowej, siódmej, dowiedziałem się o istnieniu tej niezwykle ciekawej grupy.
Od razu powiem, że nie znam wcześniejszego dorobku Flaming Bess. Dlatego o nowym albumie „Wrinkle Of Time” będę pisać jakby z innej perspektywy, trochę jakby o ‘nowym’ (przynajmniej jak dla mnie) zespole, choć niektórzy jego członkowie liczą już sobie ponad 70 lat. Nie będę też tutaj opisywać mającej ponad pół wieku historii tej formacji. Z łatwością znajdziecie niezbędne fakty w internecie lub też w grubej, 24-stronicowej książeczce towarzyszącej najnowszemu wydawnictwu, gdzie bardzo szczegółowo rozrysowano na osi czasu dynamikę zmian personalnych w zespole. Z grafiki wynika, że basista Hans Wende działa w Flaming Bess od samego początku i grał na każdym z wydawnictw, łącznie z najwcześniejszym, nagranym na żywo, krążkiem „Gründung Live” z 1969 roku! Pozostali muzycy tego niemieckiego kwartetu mają nieco krótszy staż (perkusista Hans Schweiss dołączył do zespołu około dziesięć lat temu, ale gitarzysta/keyboardzista Achim Wierschem i klawiszowiec Peter Figge działają w Flaming Bess od początku lat 80., z tym, że dla tego drugiego był to wtedy powrót do składu, gdyż w 1969 roku był obecny przy narodzinach zespołu).
Z powyższego opisu można wywnioskować, że Flaming Bess AD 2023 to grupa złożona wyłącznie z czterech instrumentalistów. Tak w istocie jest. Ale nie można zapomnieć o sekcji wokalnej. Na płycie słyszymy dwóch głównych wokalistów: Mike’a Hartmana oraz Kevina Symondsa. I nawet jeżeli nie mają oni statusu pełnoprawnych członków zespołu, to ich rola na „Wrinkle Of Time” jest nie do pominięcia. Ba, uważam nawet, że o wartości tego albumu, a jest to naprawdę płyta z gatunku premium, stanowią utwory wokalne. Ale o wszystkim po kolei…
Dwanaście tytułów, 79 minut muzyki, kilka długich, poetycko rozwijających się utworów, przystępne melodie, bardzo przyjazny progrockowym uszom klimat… - to najważniejsze filary tego wydawnictwa. Wyróżniają się nie tylko stylowe partie klawiszy i gitarowe solówki, które konsekwentnie budują nadzwyczajny klimat tego albumu. Najbardziej wyróżniającymi się momentami są kompozycje „Universal Mind” (to bardzo dobry finał albumu), umieszczony gdzieś w środku urokliwy pod każdym względem „Distance” oraz zapierający dech w piersiach mocny początek w postaci dwóch solidnych utworów: rockowego „Shadows Of Dawn” i tytułowego, wykonanego z epickim rozmachem, „Wrinkle Of Time”. Te dwa ostatnie połączone są ze sobą niemieckojęzyczną narracją (w wykonaniu Markusa Wierschema) w postaci łącznika „Scriptum Praeterita I”. Druga część tego „napisanego w przeszłości” recytowanego odcinka pojawia się tuż przed wielkim finałem płyty. Na początku nie mogłem się do obu tych fragmentów przekonać, narracje w języku niemieckim jakoś nie pasowały mi do sąsiadujących z nimi zaśpiewanych bezbłędną angielszczyzną, kompozycji, jednak po kilku przesłuchaniach zrozumiałem, że to, skądinąd udany, środek artystycznego wyrazu, który wspomaga w budowaniu medytacyjnego nastroju panującego na tym albumie. Albumie, który od pierwszego do ostatniego dźwięku jest niesamowicie emocjonalny.
Warto ponadto zwrócić uwagę na jedyną kompozycję wykonaną przez kobietę – „Dreamfall” (gościnny wokalny udział Aurory Ferrer), skomponowaną i zaśpiewaną przez perkusistę Hansa Schweissa zgrabną piosenkę „Wind Of Hope”, której akustyczno-gitarowy początek przypomina odrobinę „A Pillow Of Winds” grupy Pink Floyd oraz przepiękną fortepianową balladę „Now I Regret” (tutaj w głównej wokalnej roli kolejny gość – Kevin Symonds).
Wszystkie wymienione powyżej tematy to utwory wokalno-instrumentalne. Przeplatają się one z tematami na wskroś instrumentalnymi, co szczególnie dostrzec można w środkowej części programu płyty. Wszystkie one utrzymane są w powolnym, nieśpiesznym, tempie, niekiedy oparte na lekko swingująco-jazzujących rytmach (jak „On The Edge”), niekiedy niesamowicie urokliwe i ze względu na magiczne partie gitarowe, bardzo camelowskie (jak „Cold Comes The Night” czy „Time Flies”), a wypełniające je szlachetne dźwięki otaczają słuchacza niczym ciepły kokon, nie pozwalając mu wyrwać się z tego zadziwiającego klimatu. Szczególnie partie klawiszy są płynne, rozwijają się łagodnie i klimatycznie. Brzmią bardzo dostojnie i dojrzale. Akordy gitar są wycyzelowane, dopieszczone, czasem z pięknym i świeżym echem, czasem przechodzą w jakąś soczystą solówkę. Zawsze wyważone, melodyjne i raczej powściągliwe, niźli naznaczone jakimś megatechnicznym szaleństwem.
Dzięki temu unikatowemu brzmieniu, które porównałbym do balladowych, epickich kompozycji The Alan Parsons Project czy też muzyki innych niemieckich weteranów z grupy Eloy, cała nowa płyta Flaming Bess zanurzona jest w klimacie zwieszonym między symfoniczną, elektroniczną i rockową estetyką. Ten cały liryczno-muzyczny koncept jest jednocześnie retrospektywą wszystkiego, co działo się przez ostatnie dekady, czyli tego, co spowodowało, że zespół Flaming Bess jest dziś w tym, a nie w innym, miejscu:
„Now here we are again at the end of age…
travelled space and time – back on the stage”.
– śpiewają z niekłamaną radością w tytułowej kompozycji i odnosi się wrażenie, że w bardzo obrazowy sposób podsumowują te lata które spędzili razem:
„We buried all our dreams so deep within
we thought that freedom had become a sin
in our hearts we decided – we would never be divided”.
Jest na tym krążku kilka bardzo interesujących utworów, z których wiele ujawnia swoją pełną siłę dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu. I uważam to za kolejny atut tego wydawnictwa. Za każdym razem, po wysłuchaniu ostatnich dźwięków tej bardzo długiej przecież płyty, ma się ochotę wrócić do początku i przeżyć ponownie tę magiczną muzyczną podróż, która prowadzi słuchacza po niezwykle atrakcyjnych muzycznych terytoriach. Co jednak wydaje się najpiękniejsze na tym albumie, to fakt, że dla członków grupy Flaming Bess czas jakby zatrzymał się w miejscu kilka dekad temu. Niemiecki kwartet nie musiał tą płytą nic nikomu udowadniać, więc skomponował i zagrał materiał, który płynie prosto z serca. Naznaczeni tytułową „zmarszczką czasu” pozostali wierni swojej wizji, ani przez moment nie stając się podstarzałymi czy zramolałymi dziadkami odcinającymi kupony od swojego dawnego dorobku. Nagrali płytę wyjątkową. Przemyślaną i wspaniale skonstruowaną. Pomimo tak licznych przeciwności losu, zmieniających się trendów, zawirowań przemysłu muzycznego i upływającego czasu, album „Wrinkle Of Time” brzmi nie tylko przekonywująco, lecz przede wszystkim szczerze i uczciwie. A przy tym zaskakująco pięknie. I optymistycznie, co najlepiej chyba podsumowuje dwuwiersz otwierającego płytę nagrania „Shadows Of Dawn”:
„Love is a way of healing
One spark can start the fire”.
Wystarczyła jedna iskra, by wzniecić pożar. Już po pierwszym przesłuchaniu wiedziałem, że „Wrinkle Of Time” to płyta nietuzinkowa. A po kilku następnych dotarło do mnie, że to album wybitny.