„Żeby nie było żadnych wątpliwości – Riverside ma się dobrze” – wyjaśnia na swojej stronie internetowej Mariusz Duda. – „Decyzja o rozpoczęciu solowego projektu nie znaczy wcale, że przejadł mi się styl mojego zespołu. Po ukończeniu trylogii „Reality Dream” poczułem przypływ energii twórczej. Zanim Riverside zaabsorbował mnie znowu, wszedłem do studia i nagrałem album kompletnie inny niż to, do czego przyzwyczaili się fani Riverside”.
Faktycznie, „Lunatic Soul” zawiera muzykę inną od tej, jaką można usłyszeć na trzech dotychczasowych, tak ciepło przyjętych płytach grupy Riverside. Choć charakterystyczna barwa głosu wokalisty oraz pewne rozwiązania instrumentalne w kilku fragmentach tego albumu siłą rzeczy wydają się odrobinę znajome i subtelnie nawiązują do twórczości tej warszawskiej grupy. Ale tylko odrobinę, bo ogólny wydźwięk płyty, jej atmosfera, nastrój poszczególnych kompozycji, to rzeczy istotnie z całkowicie innej muzycznej bajki. Wspólny tytuł płyty i nazwa projektu odnosi się do historii opowiadanych na albumie. „Poruszyłem na tym krążku bardzo życiowy problem, a mianowicie…śmierć. Wyszedł mi z tego koncept o podróży w zaświaty przepełniony refleksjami dotyczącymi przemijania i tego, co chcemy i czy w ogóle chcemy po sobie zostawić.” – tak Mariusz mówi o warstwie literackiej swojego najnowszego dzieła. A jak jest faktycznie? Jest intrygująco. Jest ciekawie. Jest tajemniczo. Chwilami nawet bardzo pompatycznie.
Na płycie panują klimaty, które można nazwać orientalno-alternatywno-ambientowymi, niemające wiele wspólnego z tradycyjnie rozumianym rockiem progresywnym, czy prog metalem. Do nagrania swojego solowego materiału Mariusz zaprosił grono przyjaciół. Maciej Szelenbaum jest współautorem części materiału, który słyszymy na „Lunatic Soul”. Obaj panowie znają się jeszcze sprzed czasów Riverside. Nie dość, że Maciej gra na instrumentach klawiszowych, fortepianie, fletach, harmonijce ustnej oraz tajemniczym instrumencie o nazwie quzheng, to jako kompozytor maczał on palce przy 4 utworach na tej płycie. Na perkusji gra Wawrzyniec Dramowicz – na co dzień pałker w grupie Indukti, w 2 utworach słychać „trzeciego, najlepszego po Jonie Lordzie i Keithie Emersonie muzyka grającego na Hammondzie” (tak właśnie wyraża się o nim sam Mariusz Duda) - Michał Łapaj (na co dzień w Riverside). Swój wkład w muzykę, którą słychać na „Lunatic Soul” ma też gitarzysta Quidamu, Maciej Meller (e-bow). Realizacją nagrań zajął się Robert Srzednicki (kiedyś w zespole Annalist). Z jego pomocą udało się wykreować wyjątkowy i niepowtarzalny nastrój albumu. Nastrój zdecydowanie różniący się od czegokolwiek, co ujrzało światło dzienne na płytach wydawanych do tej pory w naszym kraju. Robertowi w idealny sposób udało się oddać gęsty i mroczny nastrój całości, doskonale komponujący się z treścią poszczególnych utworów. Sam główny bohater tego projektu zagrał na akustycznych gitarach, basie, instrumentach klawiszowych oraz na kalimbie. No i oczywiście nienaganną angielszczyzną (choć nie tylko, ale o tym za chwilę) zaśpiewał – tak, jak to tylko on potrafi – swoje piosenki. Ciekawostką jest fakt, że na płycie „Lunatic Soul” w ogóle nie słychać gitary elektrycznej. Ale jak się okazuje, wcale nie była ona potrzebna Mariuszowi, by stworzyć dzieło niezwykle intrygujące i trzymające słuchacza w napięciu od pierwszej do 47. minuty (bo właśnie tyle trwa ten album).
Płyta „Lunatic Soul” składa się z 10 muzycznych tematów. Króciutki „Prebirth” pełni rolę instrumentalnego intro, wstępu do całości, a zarazem domknięcia swoistej pętli muzycznej, gdyż zawiera te same dźwięki, którymi kończy się album. Łagodnie przechodzi on w drugie na płycie nagranie pt. „The New Beginning”, pełne orientalnych melodii, w rewelacyjny sposób sprzęgniętych z wokalizami i plemiennymi bębnami. To oniryczny i bardzo mroczny w swoim wydźwięku utwór. Żywe dźwięki akustycznej gitary i efektowna orkiestracja zwiastują początek kompozycji „Out On A Limb”. Dominuje w niej niesamowita aura mrocznej tajemniczości. W połowie utworu znowu zaczynają dominować orientalne rytmy przepojone elektroniką i utrzymane trochę w stylu znanym z ostatniej EP-ki Riverside „Schizophrenic Prayer”. Gdyby ktoś puścił mi to nagranie z zaskoczenia, nie dałbym głowy, że to faktycznie nie Riverside. Pod koniec tego utworu rozlega się przejmujący, chwytający za serce kobiecy szloch. To nieomal szarlatański zabieg, który powala z nóg i działa bardzo sugestywnie, radykalnie podnosząc poziom dramatyzmu tego utworu. W „Summerland” w roli głównej występuje fortepian i instrumenty klawiszowe oraz znowu mocno przesycone wszelką elektroniką przeszkadzajki (np. głos Mariusza przepuszczony przez vocoder). To jedno z najbardziej akustycznych, choć gęstych od różnorodnych dźwięków, nagrań w tym zestawie, ale ani na chwilę niewyzbywające się gęstej atmosfery, która przez cały czas króluje na płycie. Umieszczona centralnie w samym środku albumu kompozycja tytułowa to dojrzałe i chyba najbardziej złożone ze wszystkich nagranie. Rozpoczyna się ono od dźwięków pozytywki, na które nakłada się gitara akustyczna i przez jakiś czas całość rozwija się w sposób tyleż spokojny, co wręcz dostojny. Po chwili pełną siłą uderzają pozostałe instrumenty i utwór przeistacza się w mocną i niesamowicie mroczną balladę. Dodajmy: balladę bardzo patetyczną w swojej wymowie, szczególnie w swoim finałowym fragmencie. Utwór „Lunatic Soul” przechodzi płynnie w instrumentalne nagranie „Where The Darkness Is Deepest”. Słyszymy w nim soczyste dźwięki dudniącego basu i kolejny już zestaw przeróżnych dziwacznych odgłosów. Daje to efekt autentycznego niepokoju, niepewności i tajemniczości. „Near Life Experience” to kolejny instrumental, choć okraszony wokalizami śpiewanymi przez Mariusza w... wymyślonym przez niego języku. To mocno depresyjny, rozimprowizowany utwór, świetnie opracowany instrumentalnie (zwracam uwagę na partie harmonijki ustnej) z ciekawymi melodiami granymi na fortepianie i perkusji. Zaraz po nim rozpoczyna się utwór „Adrift”. To prześliczna akustyczna ballada, posiadająca w sobie chyba najwięcej cech zwykłej piosenki spośród wszystkich utworów zamieszczonych na tym albumie. I wydaje mi się, że swoim nastrojem nawiązuje ona po trosze do ballad „Conceiving You” i „I Turned You Down” z płyty „Second Life Syndrome”. Na osobną wzmiankę zasługuje kolejne nagranie. Dziewiąty utwór na płycie, „The Final Truth”, urasta do rangi magnum opus tego albumu. W tym siedmiominutowym nagraniu najpierw zaskakuje motoryczny, nieomal transowy podkład, na tle którego bryluje prześliczna linia melodyczna wokalu śpiewana przez Mariusza bardzo smutnym głosem. Ten fragment poraża swoją monotonią i nostalgią, ale to zaledwie wstęp, przygotowanie pod coś specjalnego. W piątej minucie utworu zaczynają się dziać rzeczy niesamowite. Odgłosy werbli i potężnie brzmiących klawiszy tworzą bardzo podniosły, porywający wręcz nastrój. Rozpoczynają się teraz trzy najwspanialsze minuty na tej płycie. Swoją mocą poraża fenomenalna orkiestracja użyta w finale tej kompozycji. Przecudowny to utwór. Mroczny do bólu. Rażący swoją mocą niczym finał „Signal To Noise” z repertuaru Petera Gabriela. Ten fragment przytłacza potęgą swojego brzmienia. Aż ciarki przechodzą po plecach. To fantastyczne zakończenie albumu. Wielki finał jak dobrym filmie. Choć po prawdzie, Mariusz zamieścił po „The Final Truth” jeszcze jedno nagranie: „Waiting For The Dawn” pełni rolę swoistego wyciszenia i uspokojenia po potężnej dawce przeżyć związanych z ogromnym ładunkiem emocjonalnym, które niósł ze sobą punkt kulminacyjny płyty w postaci nagrania „The Final Truth”. To taka liryczna coda. Uspakajające zamknięcie całej historii i pożegnanie, w którym na syntezatorowe akordy nałożone są krótkie, kilkutaktowe zaledwie partie gitary akustycznej, fletu i kalimby. W ostatnich sekundach wyłania się z nich pędzący z prędkością ekspresu motyw grany na perkusji. Muzyka urywa się. Album się kończy. Pozostaje tętniący ból, smutek, niepokój… Ale ostatnie dźwięki na płycie zazębiają się z pierwszymi taktami otwierającego płytę instrumentalnego tematu „Prebirth”. Historia zatacza koło? Czy może rozpoczyna się od nowa?
Ten album jest przebogaty w emocje. Daje do myślenia. Wyzwala uczucia. Nie sposób obojętnie przejść wobec zawartej na nim muzyki. Nie ma na to najmniejszych szans. Zresztą nie warto nawet próbować bronić się przed targającymi emocjami, które budzą się pod wpływem obcowania z tą płytą. „Lunatic Soul” to bardzo ważne wydawnictwo. Zarówno dla odbiorców, którzy potrafią odkryć w sobie „lunatyczną duszę”, jak i dla samego autora. Mariusz może być z niego bardzo zadowolony. Wszystko wyszło bardzo spójnie, filmowo, „płynąco”... „Kończy się jeden etap mojego życia i zaczyna kolejny” – dumnie mówi Duda o swoim solowym dziele.
Wszystko, co słyszymy na płycie „Lunatic Soul” to dowód na ogromną dojrzałość artystyczną autora. Trzeba przyznać, że ta swoista eskapada lidera Riverside na obszary tak odległe od znanych z nagranych dotychczas przez niego płyt, to podróż pełna niespodzianek, wysmakowanych brzmień, niespokojnych klimatów, mrocznych zawiłości i gęsta od różnorodnych, jakże miłych uszom odbiorcy, smaczków. A przy tym wszystkim jest ona niepozbawiona niesamowitej siły sugestywnego oddziaływania oraz prawdziwego, jedynego w swoim rodzaju, uroku. Wciska w fotel. Przytłacza. I zachwyca. Mocna rzecz.