Po tym, gdy w lutym ubiegłego roku wybuchła ta koszmarna wojna za naszą wschodnią granicą Gleb Kolyadin opuścił Rosję… Trudno sobie wyobrazić co czuje, wszak nawet najrozmaitsze wypowiedzi i wpisy w mediach społecznościowych z oczywistych względów nie mogą tego wyrazić. Tylu bliskich pozostało w kraju… To młody, trzydziestoczteroletni (piszę te słowa miesiąc po jego urodzinach) człowiek, artysta nadzwyczaj wrażliwy, utalentowany (dwukrotnie – w latach 2019 i 2020 – czytelnicy magazynu „Prog” wybrali go klawiszowcem roku), muzyczny erudyta i wybitny pianista. Od lat fascynuje kolejnymi projektami zarówno solowymi, jak i realizacjami dokonanymi z macierzystym zespołem Iamthemorning czy współpracą z wieloma twórcami, m.in. Balmorhea (USA), Árstíðir (Islandia), Gazpacho (Norwegia), Riverside, a także komponowaniem dla teatru. W 2018 r. nagrał muzykę do wystawy abstrakcyjnych obrazów artysty Arsenija Blinowa (prezentowanej na Nowej Scenie Teatru Aleksandryńskiego („Music for Arseny Blinov’s Abstract Art”, 2018). Współpracował m.in. z Nickiem Beggsem, Mickiem Mossem, Stevem Hogarthem, Theo Travisem, Jordanem Rudessem – i już sama ta rekomendacja wystarczy, by wyrobić sobie opinię zarówno o muzycznych fascynacjach Kolyadina, jak i jego wizerunku w świecie muzycznym.
Słucham najnowszej solowej płyty Kolyadina, zanurzonej w pianistycznej przestrzeni rozpościerającej się pomiędzy estetyką romantyzmu a współczesnością. To najczystsze brzmienia fortepianu, wyrastające z tęsknoty za pięknem. I nie dziwię się ani tytułowi albumu „The Outland”, ani dacie jego wydania – 2022 (wówczas jedynie w serwisach streamingowych, w lipcu br. również na CD i winylu), ani temu, że pojawia się na nim Tony Levin czy Gavin Harrison. No a jest jeszcze kanadyjski gitarzysta Vlad Avy, znany m.in. z płyt nagranych z Iamtemorning, Marjaną Semkiną czy z debiutu solowego Gleba Kolyadina. Ale na zaproszenie Kolyadina pozytywnie odpowiedzieli i inni: Tim Lefebvre, Zoltan Renaldi, Evan Carson, Grigory Losenkov (odpowiedzialny za aranżacje smyczkowe), Eliza Marshall, Grigory Osipov, Svetlana Shumkova, Ilya Gindin, Pan Konin (którego wkład urokliwie określono jako „klaskanie i wesoły taniec”), a także zespół smyczkowy oraz chór Collegium Cantus pod batutą Darii Goloushkiny.
Jednak na „The Outland” króluje fortepian. Słuchając, chwilami ulegam pokusie, by podejrzewać, że gdyby Siergiej Rachmaninow komponował i grał dziś, to może momentami właśnie tak… I te pasaże, rozkwiecone łąki dźwięków… najrozmaitsze efekty z lekkością uzyskane, wiodące ku jeszcze odleglejszej tradycji lisztowsko-chopinowskiej, ale też późniejszej, której patronują Patrick Moraz, Rick Wakeman, a może nawet… Leszek Możdżer i wielu innych najznamienitszych. Z nasuwających mi się tu niezliczonych skojarzeń jasno wynika, że nie piszę o inspiracjach Gleba Kolyadina (nie mam o nich większego pojęcia, tyle może, ile on sam mówi o tej muzyce: „Chciałem uchwycić to uczucie w dźwiękach. W okresie pandemii koronawirusa, kiedy nie mogliśmy podróżować, znalazłem sposób na ucieczkę i odskocznię, kreując nowe światy we własnym umyśle. Z czasem jednak ta idea przekształciła się w coś znacznie głębszego”), ale o moim odczytywaniu fortepianowego piękna emanującego z „The Outland”, piękna o rodowodzie tyleż klasycznym, co rockowym i jazzowym, przede wszystkim jednak niezależnym i osobnym. Cała ta tęsknota za pięknem i piękna świadectwo to zaledwie sześć utworów i nieco ponad 40 minut. W każdym z nich Gleb Kolyadin sięga tak daleko i tak wysoko, jak sięga się, jedynie w głębi siebie szukając. I bynajmniej nie jest to muzyka ani wyciszona, ani medytacyjna, ani tkliwa (choć zwiewnych fragmentów nie brakuje) – przeciwnie pełna promieniującego blasku i energii, ba! chwilami rockowej mocy i egzystencjalnego buntu, nawet szlachetnej złości... A nic z tego nie pozostaje poza epicentrum piękna. Wizytówką płyty jest dziesięciominutowy, brawurowy, zróżnicowany otwierający ją utwór „Voyager” z udziałem chóru i smyczków, pełen smaku i lekkości, afirmujący muzykę, życie, wędrówkę przez czas, miejsca, barwy...
I jeszcze ta okładka – dzieło pochodzącego z Indonezji Andhiki Ramadhiana, określającego swoje prace słowami: „między minimalizmem a surrealizmem”. O tak! Przywodzi na myśl dzieła René Magritta czy Giorgio de Chirico, a bardziej może jeszcze Edwarda Hoopera, zaprasza, by się zatrzymać w przestrzeni urody horyzontu i patrzeć w dal, bez końca…