Obraz zdobiący okładkę albumu „Moonshine” nie ma tytułu. Jego autorem jest artysta, którego prace dokonały przewrotu w polskim surrealizmie. Był dzieckiem epoki pełnej niepokoju, mistrzem wyobraźni, piewcą wolności w sztuce i wizjonerem naznaczonym piętnem fantazji. Zdzisław Beksiński stał się ikoną malarstwa, pomimo, że nie szukał rozgłosu. Stronił od galerii, tłumów, przyjęć. Był sobą w świecie zagmatwanych myśli, śladów pędzla na płótnie i zapachu terpentyny. Nie ograniczało go nic, poza wielkością ram jego obrazów i światłocieniem, czającym się na granicy źrenic.
Postać skulona na brzegu wielkiego, niczym grań świata, krzesła odziana w szkarłatną szatę, wpatrzona w bezmiar rozszalałego oceanu to symbolika, którą można rozumieć w tysiącu wariantach. Na to pozwala nam twórca. Dla niego czas stanął w miejscu lub pędził z zawrotną szybkością w równoległej rzeczywistości. Obraz znalazł się na okładce albumu Collage, dzięki Tomkowi Beksińskiemu - synowi artysty. Zdzisław - Tomek - Collage. Pierwszy z nich otworzył mnie na polski surrealizm, drugi - niósł przez moje życie kaganek muzycznego światła. Collage zaczarowało mnie swoją magią na zawsze.
Album „Moonshine” ukazał się w 1994 roku. Skład zespołu ustabilizował się, chłopcy nabrali rozpędu i pokazali prawdziwe znaczenie Polski na arenie rocka progresywnego. Płyta była nagrywana od kwietnia do czerwca 1994 roku w Markant Studioes w Heeze w Holandii pod czujnym okiem wytwórni SI Music. Grupę Collage tworzyło w tym czasie pięciu muzyków: założyciele zespołu - Wojtek Szadkowski (perkusja) i Mirek Gil (gitara) oraz Robert Amirian (wokal, gitara akustyczna, mandolina), Krzysztof Palczewski (instrumenty klawiszowe) i Piotr Mintay Witkowski (bas, akordeon). „Moonshine” okazał się dla Collage furtką na świat. W 1995 roku wytwórnia Roadrunner zajęła się dystrybucją albumu, docierając z nim nawet do Japonii i Korei. Płyta zdobyła wiele nagród i osiągnęła zasłużony sukces. W rankingach popularności zespół piął się w górę w błyskawicznym tempie. Przed grupą otwierały się drzwi na europejskie festiwale i koncerty…
Aż trudno uwierzyć, że od chwili premiery minęło prawie trzydzieści lat. Teraz album został wznowiony przez wytwórnie Mystic. I pomimo upływu lat, mamy do czynienia z muzyką ponadczasową, która ma potężną siłę rażenia niczym różdżka Albusa Dumbledore’a. Płyta jest niezwykła i nie znam osoby, która znając to dzieło nie przyzna mi racji. „Moonshine” to klasyk rocka progresywnego i jednocześnie album uniwersalny w każdym wymiarze, przekraczający wszelkie granice, brzmiący świeżo i nowocześnie niezależnie od upływu czasu.
Znakomita muzyka i poetyckie teksty, niepowtarzalny głos Roberta Amiriana, bajeczne solówki Mirka Gila, klawiszowe fantazje budowane przez Krzysztofa Palczewskiego i absolutnie doskonała sekcja rytmiczna stworzona przez Wojtka Szadkowskiego i Piotra Witkowskiego... Nie sposób nie ulec czarowi, jakim wypełniona jest każda kompozycja. To niesamowita podróż przez krainę uczuć, emocji, chwile samotności i ciepłego dotyku, przez ogród wyobraźni i labirynt smutku i tęsknoty, gdzie życie maluje barwne scenariusze…
„Nie unikniesz łez, jeśli się dałeś oswoić…” (Antoine de Saint-Exupery - Mały Książe).
Utwór „Heroes Cry” ze swoim mocnym, fanfarowym początkiem jest jak wejście do podziemi pełnych echa, mroku, głosów i luster, w których widzimy swoje własne odbicie pomnożone do nieskończoności. Tyle tu się dzieje - bębny, talerze, odgłosy gromu i gitary zawieszonej w przestrzeni. Każdy takt jest precyzją i tajemnicą. Gdy kiedyś po raz pierwszy usłyszałam tę kompozycję, aż zamarłam z wrażenia.
„Look at me - now I’m dusty shield of pride. I’m not ready for a fight. I’m OK, but my heart is still dry. Don’t you know that only heroes cry...”.
Wokal Roberta Amiriana zmienia się jak kameleon. Potrafi być eterycznym szeptem i ostrzem emocji.
„In Your Eyes” jest początkowo stonowany i spokojny, miękko wyciszony, z akompaniamentem fortepianu i delikatną gitarą. Instrumenty przepięknie korespondują z linią wokalną, by po chwili wybuchnąć mocą. Nabrać barw i ekspresji. Wpleść się w yesowe klimaty, zatętnić rytmem i rozbłysnąć kaskadami gwiazd.
„Now I can tell you how I feel. I can tell you what is real. Now there’s time for You and me, for a smile and for a tear cause I know what’s in your eyes...”.
„Lovely Day” to jedna z najbardziej czarownych piosenek miłosnych, odziana w lekkie brzmienia i atłasową miękkość. Jest pełna kolorów i zapachów łąki o poranku. Głos Amiriana synchronizuje się z poezją czarno-białych klawiszy, gitarowym motywem, zgrabnym pizzicato skrzypiec, basem i perkusją.
„Willows... meadowlands of green. Islands in the sun rising from the hills of white. Morning tide, sadness of the dawn. Bluebells in the morning dew – swaying in the wind. It’s your touch. It’s your smile. It’s in the love song that I hear inside...”.
Trzeba przyznać, że zespół Collage to prawdziwi mistrzowie nastroju. Czuje się to w kolejnych utworach, chociażby w „Living In The Moonlight”. Zarówno muzyka jak i strona liryczna łączą melancholię z pięknem, a zmysłowość z kroplą tęsknoty:
„Living in the Moonlight I feel the emptiness of the dawn and the splendour of a rainy Fall, makes my tears escape into the ground. Walking in the blue light, digesting dreams by a single touch, a splendour in dying never ever was my guiding light… So lonely so lonely. So lonely in the starlight dazzling rain. So lonely, forever faithful. When I feel silence in my heart I call your name out in the dark...”.
W „The Blues” Collage podkręca nieco tempo. Kojące klawisze i taki sam wokal, tworzą kontrast z ekspresyjną solówką Mirka Gila.
Album zaskakuje różnorodnością. „Winds In The Night” zmienia się jak obraz w kalejdoskopie. Zaskakuje pomysłami, paletą brzmień i nieprzewidywalnością. Ta jedenastominutowa kompozycja jest prawdziwym arcydziełem rocka progresywnego. Tak jak przepiękna i równie długa tytułowa „Moonshine”:
„No more fairytales told in wintertime. No more magic forests, dear. If you wanna go through The Looking Glass now, you will break it down...”.
Album kończy utwór „War Is Over”. Zamyka go klamrą pojednania i akceptacji. Prosty refren, a po nim tyle smaczków: nałożonych wokaliz, chórków, folkowych motywów, sekwencji akordeonu… i zamyślenia:
„War is over. Tonight. Let your thoughts fly away to the oceans of blue where waves will kiss you goodnight. Now the sky is so clear. There’s nothing to fear. Now we can go on from the start, because war is over tonight...”.
Cóż jeszcze mogę napisać o tym albumie?… Blisko trzydzieści lat temu „Moonshine” rozerwał mnie na strzępy, teraz po raz kolejny rozdarł moje duszę… Wyzwolił diabła i anioła. Był i jest początkiem i końcem. Gdybym komuś, kogo kocham miała zdradzić swoje myśli, dostałby ten album, zamiast słów…