Na taki dzień czekałem 27 lat. Tyle bowiem czasu upłynęło od ukazania się ostatniego premierowego wydawnictwa sygnowanego szyldem The Beatles. Niestety dwóch członków wielkiej czwórki nie ma już wśród nas, ale współczesna technika pozwoliła nieco naciągnąć rzeczywistość i dokończyć nagranie, którego rejestracja rozpoczęła się tak naprawdę ponad 45 lat temu. W taki sposób powstał nowy, już naprawdę ostatni singiel w historii zespołu The Beatles – „Now And Then”.
Co do „nowości” tej kompozycji, można by wiele dyskutować. Podejrzewam, iż tak jak wielu innych fanów Beatlesów, melodię tę usłyszałem jeszcze przed Paulem McCartneyem. Stało się tak dlatego, że demo zarejestrowane pod koniec lat 70. przez Johna Lennona (podobnie jak spora porcja jego innych, amatorskich nagrań z tego okresu), wyciekło mniej lub bardziej legalnymi kanałami i na początku lat 90. trafiło na niezliczoną ilość bootlegów. Kiedy w połowie owej dekady trzech żyjących Beatlesów rozpoczęło realizację projektu „Anthology” (polegającego na wydaniu niepublikowanych dotychczas oficjalnie archiwaliów formacji), pojawił się także pomysł przygotowania trzech nowych piosenek. Za bazę miały posłużyć dema Johna, które (po części jako szkice przeznaczone do późniejszego dopracowania) nagrał on w domowych warunkach. Dwa z nich – „Free As A Bird” i „Real Love” - udało się ukończyć, ale najmniej dopracowany „Now And Then” (głównie z powodu sceptycyzmu George Harrisona) odłożono na półkę. I tak utwór przeleżał w archiwach ponad ćwierć wieku. W międzyczasie fani z całego świata sami dogrywali do dema Johna swoje partie instrumentalne i wokalne, publikując efekty tych działań w internecie. I kiedy wydawało się, że już nigdy się nie dowiemy się co też mogli z tym utworem zrobić Beatlesi, Paul McCartney postanowił jednak wrócić do pomysłu doszlifowania piosenki. Okazało się, że przed zawetowaniem projektu Geroge zdążył nagrać jakieś gitarowe partie, które można było wykorzystać po latach, ale prawdziwą rewelacją stała się możliwość odrestaurowania głosu Johna. Przy użyciu najnowszej technologii zespół Petera Jacksona (tego od „Władcy Pierścieni”) oddzielił wokal Lennona od fortepianu i słyszanych w tle dźwięków telewizora. Muszę przyznać, że kiedy usłyszałem efekty tych działań zaniemówiłem. Wokal zabrzmiał perfekcyjnie czysto, zupełnie jakby został nagrany w studio, a nie na amatorskim magnetofonie kasetowym. Za taki sprzęt oddałbym bardzo dużo. Mając zatem czystą ścieżkę Johna i partie George’a, Ringo z Paulem mogli zabrać się za dogrywanie pozostałych instrumentów. W ostatecznym miksie wykorzystano także chórki wyjęte z dawnych nagrań zespołu (m.in. z „Because” i „Here There And Everywhere”) oraz specjalnie napisaną partię orkiestry. A jaki jest efekt tych działań?
Niestety, mam tutaj nieco mieszane uczucia. Główny motyw, który został właściwie ukończony jeszcze przez Johna, brzmi kapitalnie. Melodia wpada w ucho, a profesjonalnie zarejestrowany akompaniament tylko dodaje jej uroku. Może tylko drażni mnie troszkę, kiedy na początku nagrania Ringo nieco zbyt nachalnie gra na obręczy werbla. Potem jest już trochę gorzej. W oryginale, poza głównym motywem, reszta kompozycji była tylko szkicem. I miałem nadzieję, że posiadając nieograniczone możliwości techniczne Paul dopisze jakąś fajną drugą część i zepnie wszystko logiczną, muzyczną klamrą. Niestety mam wrażenie, że zabrakło tutaj pomysłu. Jako refren zgrabnie wpleciono jeden z motywów zaproponowanych w wersji demo przez Johna, ale zabrakło jego nośnego rozwinięcia. A nawet jeśli założenie było takie, aby nie ingerować za bardzo w idee Lennona, to przynajmniej przed każdym powrotem zwrotki przydałby się krótki, konkretny łącznik, prowadzący do powrotu głównego tematu. Zamiast tego w tych miejscach mamy kilka nut bez ładu i składu. Niestety George nie zostawił po sobie partii solowej, więc z konieczności wykonał ją na gitarze slide Paul (w sposób oczywisty nawiązując do stylu Harrisona). I tutaj następuje kolejny zawód. W miksie stereo partia ta jest bardzo słabo słyszalna. Na szczęście znacznie lepiej wypada to w wersji przestrzennej – dolby atmos. Bazą harmoniczną dla solówki był chyba trzeci motyw zaproponowany w nagraniu demo przez Johna, aczkolwiek nawiązanie to jest zbyt mało wyraziste. A szkoda.
Niezbyt dobrze wypada też produkcja nagrania. Po bardzo dobrym początku, ma się wrażenie przeładowania brzmieniem. Razi lekki tumult, spory pogłos, mała klarowność i selektywność oraz brak spójności poszczególnych fragmentów. Może chciano w ten sposób zatuszować bardzo już mizerne możliwości wokalne Paula? Ale chyba także współczesne podejście do nagrywania każdego fragmentu utworu w innym studio nie jest czymś, co ma dobry wpływ na ostateczny efekt dźwiękowy. Podoba mi się natomiast zakończenie utworu. Jest proste, ale przy tym też konkretne, nieudziwnione i dobrze podsumowujące całość.
W sumie bardzo się cieszę, że nagranie to ujrzało jednak światło dzienne ale myślę, że przy w sumie niewielkich korektach można było wyciągnąć z tego materiału o wiele więcej. Piosence towarzyszy genialny (nie boję się użyć tego słowa) teledysk (w reżyserii wspomnianego Petera Jacksona), który wspaniale wpasowuje się w nostalgiczny charakter utworu. Nie tylko zachwyca on pomysłowością, jakością montażu i profesjonalizmem wykonania, ale także (a może przede wszystkim) głęboko wzrusza. Mistrzostwo świata!!!
Na drugiej stronie wydawnictwa zamieszczono nowy miks pierwszego singla The Beatles – „Love Me Do”. Wykorzystując wspomnianą już wcześniej technikę odseparowywania poszczególnych partii poprzez wykorzystanie sztucznej inteligencji postanowiono zremiksować ponownie dawne nagrania Beatlesów, które nie miały zapisów wielośladowych. W przypadku „Love Me Do” dostępna jest wyłącznie wersja mono i na dodatek zachowana jedynie na winylowym singlu z epoki. Taśma matka i zapisy sesyjne zostały zniszczone, bądź zaginęły wiele lat temu. Zajmujący się nieco tematyką realizacji dźwięku mają świadomość, że dobre ustereofonicznienie monofonicznego nagrania jest nie lada wyczynem. Chociaż akurat w przypadku „Love Me Do” sprawę ułatwia fakt, że jest tu dość mało instrumentów i przeważanie grają one w innych pasmach. Efekt działań realizatorskich nie jest zły, ale pomimo tak zaawansowanych możliwości technicznych (o jakich parę lat temu można było jedynie śnić) coś tu nie jest całkiem w porządku. Na pewno wolałbym, żeby miks był zrobiony w starym stylu – tzw. ‘szerokie stereo’. Z drugiej strony być może wtedy byłoby bardziej słychać niedoskonałości wynikające z odseparowywania poszczególnych partii, a może po prostu dzisiaj już się tego tak nie robi. Szkoda, że nie ma na ten temat żadnych dokładniejszych informacji. Pomimo węższej panoramy i tak słychać, że brzmienie poszczególnych instrumentów jest nieco zakłócone. Mamy wrażenie jakbyśmy słuchali kasety z lekko zużytą taśmą, która raz przekazuje więcej wysokich tonów, a zaraz potem przechodzi w nieco stłumioną charakterystykę. Zmienia się też panorama niektórych partii. Na przykłąd gitarę słyszymy czasem wyraziście i bardziej z boku, a czasem bardziej matowo w środku. To samo tyczy się oklasków. Prawdopodobnie jakość oddzielania poszczególnych partii zależy od tego, co w danym momencie robią inne instrumenty. Bo kiedy harmonijka gra w wyższych rejestrach, trudniej jest wydzielić gitarę itd. W wersji dolby atmos miks brzmi znacznie dynamiczniej. Generalnie efekt jest ciekawy, ale komuś kto słyszał milion razy oryginalną wersję coś tu nie do końca pasuje.
Ustereofonicznienie utworu „Love Me Do” jest tylko preludium do zapowiedzianych na 10 listopada reedycji słynnych składanek: „1962-1966” (czerwona) i „1967-1970” (błękitna). Tam najnowszej technice miksowania zostaną poddane wszystkie nagrania. Przemyśleniami na temat efektów tych zabiegów podzielę się po zapoznaniu się z materiałem.
Aha, i jeszcze jedno. Nie wiem kto zaprojektował koszmarną okładkę nowego singla. Ale gdyby ktoś chciał zniechęcić klientów do zakupu jakiejś płyty przez jakość jej obwoluty, to ten projekt znakomicie by się do tego nadawał. Płytę wydano na standardowych singlach (w czterech kolorach), czarnym maksisinglu (dwa kolory) oraz jako tradycyjny CD i jako kasetę magnetofonową.