Wydany 3 lata temu album “New Life” był początkiem solowej kariery argentyńskiego wokalisty i multiinstrumentalisty Gabriela Agudo, mającego na swoim koncie współpracę z grupami Bad Dreams, In Continuum czy The Steve Rothery Band. Na płycie tej zgromadził on całkiem pokaźną grupę uznanych w rockowym świecie postaci. Swoje partie nagrali m.in. Steve Rothery (Marillion), Clive Nolan (Pendragon, Arena), Jan-Vincent Velazco (Pendragon), Fernando Perdomo (In Continuum), Dave Kerzner (In Continuum), a głównym współpracownikiem podczas nagrań był francuski muzyk René Bosc. Co ważne z punktu widzenia polskiego fana, album ukazał się w wersji fizycznej dzięki poznańskiej oficynie wydawniczej Oskar. I to zarówno na płycie kompaktowej, jak i na winylu.
Jeszcze w tym samym roku artysta zaczął publikować pojedyncze utwory nagrywane z myślą o kolejnym wydawnictwie, o czym miałem przyjemność porozmawiać z nim podczas wywiadu, jakiego udzielił mi pod koniec 2020 roku, gdy cały świat odczuwał skutki pandemii koronawirusa. Ostatecznie płyta zatytułowana „Tales & Thunders” ukazała się w październiku bieżącego roku (wersja fizyczna ma być dostępna w grudniu), jednak wcześniej mogliśmy już wysłuchać jej fragmentów, w bardziej intymnych, akustycznych wersjach, podczas pierwszej wizyty Gabriela w naszym kraju (w kwietniu wystąpił on solo w Poznaniu i Piekarach Śląskich).
Tym razem pochodzący z Buenos Aires muzyk postanowił, że album będzie bardziej „Gabrielowy”, stąd też wszystkie kompozycje znajdujące się na nim są wyłącznie jego dziełem. On też wyprodukował całość, zaaranżował materiał, zagrał na wszystkich instrumentach oraz oczywiście zaśpiewał. O ile na „New Life” roiło się od gości, tak tu zdecydowanie ograniczył ich udział, co nie znaczy, że ich nie ma, ale o nich wspomnę w dalszej części niniejszego tekstu. Tu wspomnę tylko, że za miks odpowiada, a jakże, sam Gabriel, ale we współpracy z Sergio Jose Da Rosa, a za oprawę graficzną odpowiedzialny jest Javier Lourenco.
„Tales & Thunders” trwa 46 minut i zawiera 8 kompozycji. Album otwiera nagranie „Voyager”, w której Gabriel oddaje pokłon ludziom, którzy zaczynali eksplorację kosmosu, ze szczególnym uwzględnieniem Neila Armstronga (przy okazji jest ono dedykowane przyjacielowi artysty i równocześnie synowi astronauty – Rickowi Armstrongowi i jego rodzinie). Jest to hołd złożony niezłomnemu ludzkiemu duchowi, odwadze wielkich marzeń i nieustannej pogoni za nieznanym, celebrujący ducha eksploracji, triumf ludzkiej woli i dziedzictwo tych, którzy odważyli się wyjść poza granice Ziemi… Rozpoczyna się odgłosami z przygotowania do startu rakiety, po których otrzymujemy motoryczny rytm i posępne riffy przyozdobione szczyptą elektroniki. Towarzyszy im przejmujący śpiew Gabriela, miejscami jakby nieco zmęczony, a na szczególną uwagę zasługuje porywające solo na gitarze pierwszego z gości, Dave’a Fostera (Dave Foster Band, Big Big Train, ex- Mr. So & So), z którym Agudo występował w grupie Steve'a Rothery’ego.
O pieśni ze ścieżki numer 2 tak opowiadał w wywiadzie jej autor: „A Last Chance” pojawiła się jako potrzeba wyrażenia moich emocji i przemyśleń na temat pandemii. Nasz gatunek ludzki generuje głód, biedę, wojny i zniszczenia środowiska. Ta plaga pukała do wszystkich drzwi. Dowiadujemy się, że wirus nie robi różnicy. Nie ma znaczenia, czy jesteś bogaty, biedny, czarny, żółty, brązowy, biały, młody, stary itd... Ta pandemia spowodowała wzrost poczucia empatii i równości. Tak wielu ludzi umarło samotnie, bez możliwości pożegnania się z rodzinami. To takie smutne. To powinien być kamień milowy dla całej ludzkości. Musimy budować lepszy świat dla naszych dzieci i nowych pokoleń. To zdecydowanie bardziej spokojne nagranie, oparte niemal wyłącznie na brzmieniu gitary akustycznej, klawiszowym tle i natchnionym śpiewie argentyńskiego artysty:
“A last chance …
We had lost the game before it starts
The time will say the song remains the same
Are we the virus?
And the ones we left behind that door,
they didn’t understand why alone until last breath?
While the morning glows on an empty street
and news declare ‘the best died for nothing’
A call to understand …
Is the nature giving back what we deserved?
Are we the virus? Is this a call to stop?
Is this a call to rise?
Are we the virus? And if love is on the way”.
W końcówce słyszymy jeszcze odgłos ciężkiego oddychania i płaczu dziecka…
Sam tytuł kolejnego nagrania – „Nosferatu” - wymusza zmianę klimatu. I tak rzeczywiście się dzieje. Już brzmienie klawiszy we wstępie jest posępne, a potem, za sprawą mocniejszych uderzeń w struny gitary i pulsującego basu, otrzymujemy bardziej dynamiczną strukturę, na tle której Gabriel śpiewa o zmaganiu się z ograniczeniami i słabościami ludzkości. Pieśń oddaje urok i uwodzenie mocy wampira, który przemierza noc, czerpiąc ze swoich nadprzyrodzonych zdolności, aby zwabić swoją ofiarę. Istnieje również poczucie melancholii, gdy Nosferatu dręczy nienasycone pragnienie krwi, klątwa nieśmiertelności i izolacja związana z byciem stworzeniem nocy.
W drugiej części możemy usłyszeć kolejnego gościa. Swoim charakterystycznym solem na syntezatorze czaruje Derek Sherinian podkreślając upiorny klimat tego nagrania.
Etniczne bębny, klawiszowe tło i szamański głos – tak rozpoczyna się pieśń „The Way Of Shaman” zadedykowana ludowi Lakota, jego kulturze, połączeniu z ziemią i mistycznemu światu szamanów. Dzięki swojej odporności i niezachwianej wierze w swoje praktyki duchowe, ludzie Lakota nadal inspirują i urzekają swoim bogatym dziedzictwem i głębokim związkiem z siłami wszechświata. Niech ich sposób życia, ich kultura i duchowość będą pielęgnowane i zachowane dla przyszłych pokoleń. W jej środku mamy fragment z indiańskimi śpiewami na tle bardziej intensywnych bębnów.
Drugą część wydawnictwa otwiera kompozycja zdecydowanie odmienna od tego, co usłyszeliśmy wcześniej. „Endless Night” przywołuje bowiem klimat mogący kojarzyć się z dokonaniami… Seala czy George’a Michaela. Mamy tu nastrojowy, elektroniczny podkład, syntezatorowy bas, subtelną perkusję, a nawet trąbkę, a sam Gabriel śpiewa nieco delikatniej o rozstaniu, samotności, konieczności opuszczenia do niedawna wspólnego domu:
“I’m gonna take my time
I’m gonna drive my car
Till I left behind this endless night
I used to be her crime
I used to be her shine
Now my mind erase this painful ride
And I won’t look back
I don’t regret on what has gone”.
Jednak takie traumatyczne doświadczenie równocześnie jest szansą na wewnętrzne oczyszczenie i rozpoczęcie życia na nowo, zatem ta piosenka jest potężną odą do bólu utraconej miłości i podróży ku uzdrowieniu.
Indeksem z cyfrą 6 oznaczono jedyne instrumentalne nagranie na płycie zatytułowane „Dark Father”. To swoisty hołd złożony enigmatycznej i potężnej postaci, jednemu z najbardziej znanych złoczyńców w galaktyce, Władcy Ciemności. To muzyczna podróż, pełna symfonicznego rozmachu i mocnych partii gitar, basu i perkusji, opisująca jego wewnętrzne zmagania, tragiczną podróż ze światła do ciemności.
„Area 51” to napisana z perspektywy kosmity schwytanego i torturowanego w Strefie 51 pieśń o strachu, uprzedzeniach, okrucieństwie i mrocznych obliczach ludzkości:
“I’m a victim
You never had the heart to fight
The silent echoes keep you trapped
You’ll never know the truth
Your lies seem just a trembling changing wave
I feel the cold inside your flesh
Your anger makes you small
You’re blind
Your star has refused to shine
How do you want to see through my eyes?”.
W podkładzie słyszymy zadziorną gitarę, mocny bas oraz niebanalną partię perkusji, a całość tworzy industrialno – metalowy klimat. W ostatniej minucie za nastrój odpowiada klawiszowo – gitarowe tło, na tle którego odczytywana jest „Deklaracja Inwazji Obcych”:
„Uwaga ludzie! My, istoty z odległych galaktyk,
wydajemy to uroczyste oświadczenie:
Wasza porażka w utrzymaniu świętej równowagi waszego świata
zmusiła nas do rozpoczęcia nieuchronnej inwazji
Przybywamy nie jako zdobywcy, ale jako opiekunowie
których celem jest naprawienie zniszczeń ekologicznych
i przywrócenie harmonii.
Odpowiedzialność za zmianę spoczywa
na waszych ramionach…”
I tak docieramy do finału pod postacią pieśni „Even To The Edge Of Doom”, która zainspirowana została opowieścią o Romeo i Julii. Skupia się ona na ostatniej scenie samobójstwa obojga kochanków, ukazującej słodko-gorzką esencję prawdziwej miłości, przekraczającej nawet granice śmierci. Maluje żywy obraz głębi pasji, poświęcenia i oddania, których przykładem są Romeo i Julia, jednocześnie badając złożoność losu, przeznaczenia i kruchej natury ludzkiej egzystencji. To poruszający moją duszę hołd złożony trwałej sile miłości, przypomnienie, że miłość w swojej najczystszej formie przeciwstawia się wszelkim przeszkodom i pozostaje niezachwiana nawet w obliczu największych przeciwności losu:
“As I’m falling on my knees at your grave,
I hear a broken angel’s prayer
Don't go away!
And I’ll remember all the moments
that we shared behind the cynic back of hate
Don't walk away!
I should've read the signs.
Now I see the line on the other side.
While I open up our destiny,
my spirit breaks the lines to sail away
In pain
In pain
Oh! In pain
I'll go straight to your arms in pain.”
Monotonne klawiszowe intro, na tle którego recytowany jest „Sonet 116” Szekspira przechodzi w elektroniczną wstawkę w stylu ostatnich dokonań Stevena Wilsona, uzupełnioną snującymi się nutami granymi na gitarze przez trzeciego z gości, Stev'a Rothery’ego. Śpiew Gabriela przepełniony jest bólem, który mógłby równać się z cierpieniem Romea widzącego grób Julii… Po zakończeniu tego fragmentu zaczyna się instrumentalna część, w której dominują zaprogramowane przez Rothery’ego bas i perkusja oraz (już jak najbardziej żywa) gitara spowite elektronicznym motywem przeplatającym się przez cały utwór. Zdecydowanie ta część mogłaby trwać i trwać, ale ramy czasowe albumu spowodowały, że cała kompozycja kończy się po niespełna 7 minutach.
Gabriel Agudo to niezwykle ciekawa postać w świecie rocka. Specjalnie nie kategoryzuję bardziej szczegółowo, gdyż muzyka zawarta na „Tales & Thunders” wymyka się próbom jednoznacznego sklasyfikowania. Każdy z utworów jest nieco inny, pokazujący różne oblicza argentyńskiego artysty, który tym razem postawił na pełniejsze zaprezentowanie publiczności własnego muzycznego „ja”. Stąd też całość została napisana i nagrana niemal w pojedynkę, a pojawiający się goście jedynie ubarwiają niektóre kompozycje, ale w nich nie dominują. Końcowy efekt jest bardzo interesujący i z pewnością warty zapoznania się z nim. I to kilkukrotnego.
Póki co, album można zdobyć w wersji elektronicznej na stronie gabrielagudo.bandcamp.com. Na nośniku fizycznym, a konkretnie na płycie kompaktowej ukaże się w grudniu. Czas trwania płyty idealnie pasuje, by umieścić ją także na winylowym krążku. Czy tak się stanie, czas pokaże. Mam także nadzieję, że Gabriel zdecyduje się zaprezentować materiał na niej zawarty podczas koncertów, najlepiej z pełnym zespołem. Po występie w Piekarach obiecywał, że powróci do naszego kraju. Cóż… trzymam za słowo.