Trzeba mieć tupet, aby firmować swój album jako Gabriel… Ale gdy faktycznie ma się na imię Gabriel, a wokół siebie wielu wpływowych w świecie progresywnego rocka przyjaciół – można pozwolić sobie na nieco więcej. A gdy już nagra się płytę, która obiektywnie utrzymana jest na naprawdę niezłym poziomie wykonawczym, wtedy nikt nie będzie kwękał ani kręcił nosem, że ktoś żeruje na sławie i dorobku słynnego wokalisty o imieniu Peter, który uporczywie milczy nie od jednej, a praktycznie już od blisko dwóch dekad.
Nasz bohater jest Argentyńczykiem i nazywa się Agudo. Gabriel Agudo. Pamiętamy go z formacji Bad Dreams (na naszych łamach omawialiśmy dwie płyty tego zespołu: „Deja Vu” (2016) i „Chrysalis” (2017)), a ostatnio można było go też usłyszeć na dwóch ubiegłorocznych płytach formacji In Continuum. Nic więc dziwnego, że lider In Continuum, Dave Kerzner, wystąpił gościnnie na wydanej pod koniec lutego solowej płycie Gabriela (wprawdzie tylko w jednym utworze, ale zawsze), a oprócz niego zagrały na niej jeszcze takie tuzy ze świata progresywnego rocka, jak Steve Rothery (Marillion), Clive Nolan (Pendragom, Arena), Jan-Vincent Velazco (Pendragon) i Fernando Perdomo (In Continuum).
Gabriel Agudo to niemłody już artysta i z racji tego, o czym wspomniałem powyżej, o niemałym już dorobku. Na debiutancki album solowy nigdy nie jest za późno. A jak już zaczynać nowy rozdział artystycznego życia po opuszczeniu szeregów grupy Bad Dreams, to warto zatytułować go obrazowo: „New Life”. Gabriel na albumie tym pokazuje, że jest gotowy, aby zrealizować swoją własną wizję artystyczną. Kluczem do jej zrozumienia jest jego współpraca z multiinstrumentalistą i współproducentem René Bosce, który jest także współkompozytorem muzyki wypełniającej program płyty. Grając na gitarze klasycznej i elektrycznej, na basie, klawiszach i perkusji, Bosc w niektórych utworach dyryguje nawet niewielką orkiestrą Paris Session Orchestra, co ma swoje odbicie w aranżacjach wszystkich utworów na płycie. A niekiedy są one zgoła imponujące. I zaskakujące. Na przykład ta mocno klasycyzująca z otwierającego płytę utworu „Free As Bird” (na końcu płyty ten sam temat powraca w trzyczęściowej, mocno rozbudowanej i bardziej złożonej wersji), nie byłaby wcale nie na miejscu na solowych płytach tego słynniejszego Gabriela. Petera, znaczy się.
Większość nagrań na płycie przypomina o progrockowych korzeniach Gabriela i o tym, że ten gatunek jest mu nadal bardzo bliski. Napędzany przez rytmiczną grę Jana-Vincenta Velazco na perkusji i dynamiczne klawiszowe arpeggia Kerznera utwór „Karmatic” to stylowa rzecz wysokiej klasy, co podkreślone jest efektownym fragmentem zagranym na koncertowym fortepianie Steinwaya (Heiner Scob). Do utworu „Angel's Call” Gabriel postanowił zaprosić utalentowanego gitarzystę Fernando Perdomo, który obsługuje większość instrumentów w tym właśnie jednym utworze, dzięki czemu ma on trochę inny charakter niż reszta albumu. A zarazem stanowi bardzo ważny fragment tej płyty. Zastosowanie melotronu i nietypowych progresji akordów sprawia, że klimatycznie chwilami przenosimy się jakby na… muzyczny dwór Karmazynowego Króla.
Tytułowy utwór „New Life” zbudowany jest z dwóch nieformalnych części. Pierwsza, bardziej dynamiczna i rockowa oparta jest na mocnym perkusyjnym podkładzie, jazzrockowych gitarach, neoprogresywnych klawiszach oraz na prawdziwie szalejących skrzypcach (gra na nich Hélène Collerette), zaś druga, bardzo oniryczna i nastrojowa połowa, z łagodnym pejzażem dźwiękowym wykreowanym przez Clive’a Nolana i przestrzenną gitarą Steve'a Rothery'ego, a także uduchowionym wokalem Gabriela (w pierwszej części mrocznym i ponurym, w drugiej – brzmiącym wręcz anielsko), to moim zdaniem najmocniejszy moment tego albumu.
Chociaż następujące niedługo po nim nagranie „Shining Spark” (oba utwory oddzielone są półtoraminutową instrumentalną fortepianową miniaturką pt. „Awakening”) to stosunkowo prosta ballada, ale dowodzi ona, że Gabriel wcale nie potrzebuje wielopiętrowej muzycznej epickości, by zadowolić gusta progrockowego odbiorcy. To utwór bardzo zbliżony klimatem do pastelowych kompozycji Anthony’ego Phillipsa czy genesisowskich hitów „Ripples” i „Entangled”. Piękna melodia, akustyczne gitary, mocny wokal, klimatyczny nastrój…
Dopełnieniem całości jest wspomniana już rozbudowana, prawie osiemnastominutowa wersja kompozycji „Free As A Bird”. Znowu podkreślić trzeba tu fantastyczną gitarę Steve’a Rothery, a przede wszystkim, już po raz kolejny na tej płycie, wirtuozowskie partie skrzypiec w wykonaniu Hélène Collerette. To właśnie skrzypce praktycznie przez cały czas napędzają tą rozbudowaną kompozycję. Wydłużona wersja „Free As A Bird” pod wieloma względami przypomina mi produkcje norweskiej grupy Isildur’s Bane na nagranej przy współpracy ze Steve’em Hogarthem płycie „Colours Not Found In Nature”. Ten sam klimat, ta sama bajkowa atmosfera, podobnie ‘rozmazany’ wokal… Jakby ze snu budziła się właśnie wiosna…
Podsumowując, na płycie „New Life” Gabriel zaoferował zestaw onirycznych, jakby zawieszonych na granicy między snem a przebudzeniem, piosenek z pełnym emocji wokalem, bardzo miłą muzyką i inspirującymi, utrzymanymi w różnym klimacie, choć cały czas pod stylistycznym parasolem lirycznego prog rocka, piosenkami. To album niejednoznaczny i niedefiniowalny, który pod wieloma względami wyłamuje się z jakichkolwiek prób zaszufladkowania. Zresztą wydaje mi się, że jeżeli w kontekście albumu „New Life” w ogóle mówimy o progresywnym roku, to moim zdaniem jest to płyta bardziej ‘progresywna’ niż ‘rockowa’…
Swoimi utworami Gabriel Agudo demonstruje na „New Life” szlachetną szczerość artystycznej wypowiedzi, a przede wszystkim prawdziwą sztukę przez duże S. To album marzycielski, nietuzinkowy, taki, który już po jednym – dwóch przesłuchaniach na długo pozostaje z nami. I bardzo dobrze, bo każda minuta spędzona z taką muzyką to muzyczna radość i prawdziwa przyjemność. Szczególnie w czasach totalnego spowolnienia, jakie wszyscy teraz przeżywamy.