Rabin, Trevor - Rio

Jacek Kurek

Zdarzyło się to u samego schyłku 1983 roku, a może raczej na początku następnego. Byłem już w trzeciej klasie liceum, a mój serdeczny kolega z podstawówki wrócił właśnie od cioci mieszkającej w Zachodnich Niemczech (czyli NRF-u vel RFN-u, u nas mówiono po prostu Efu) z albumem zespołu Yes „90125”. Zapytałem natychmiast, dlaczego właśnie tą płytę wybrał? Odpowiedział: „Wszyscy o niej tam mówią, wszędzie ją reklamują. I jakoś tak wyszło, że nie mogłem się oprzeć…, ale co ważniejsze – posłuchaj”. Włożył winyl na talerz gramofonu i rozpoczął się czarujący festiwal perfekcyjnych dźwięków wydawanych z pomocą najnowszych wówczas technik służących rockowej ekspresji. Być może gdybym miał 10 lat więcej i znał wszystkie wcześniejsze płyty Yes, zwłaszcza te wydane między „Yes Album” a „Drama”, wzruszyłbym ramionami i dołączył do rzeszy sceptyków, ale tak się nie stało. Nie było wtedy internetu, jedynie (często szczęśliwie znakomite) radiowe programy muzyczne, jakieś strzępy notatek w prasie (niekoniecznie muzycznej). Album brzmiał doskonale na świetnym sprzęcie w dużym pokoju (posiadającym wspaniałą akustykę) starej, katowickiej kamienicy z przełomu XIX i XX w. I w ten sposób, poznałem zespół Yes z Trevorem Hornem jako producentem (a na wcześniejszej płycie „Drama” nawet członkiem zespołu, o czym dowiedziałem się jednak później) i Trevorem Rabinem jako kompozytorem, gitarzystą i wokalistą. Słuchałem bez uprzedzeń i oczekiwań ani wobec zespołu ani Trevora Rabina (potem po mniej udanym krążku „Big Generator” wydali w tym składzie – Jon Anderson, Tony Kaye, Chris Squire i Travor Rabin niedoceniony myślę, a wspaniały album „Talk” (1994), ostatni, jaki w dotychczasowym życiu kupiłem na dziś nieco egzotycznym, choć ponoć odradzającym się, nośniku, jakim jest kaseta magnetofonowa (właśnie kończyła się w Polsce bezkarność kasetowego piractwa). Podobne odczucia, jak w przypadku „90125”, towarzyszyły mi podczas słuchania oprotestowanej przez wielu miłośników King Crimson, Emerson, Lake And Palmer czy Yes propozycji debiutanckiej płyty zespołu Asia (1982), która mi osobiście wtedy swoim swoistym minimalizmem, smakowitą przejrzystością, chwytliwymi kompozycjami i budującą energią zaimponowała (wbrew sugestiom niektórych uwielbianych wówczas w Polsce radiowych prezenterów).

Tak czy inaczej śledziłem odtąd twórczość bardzo utalentowanego, pochodzącego z Południowej Afryki, Trevora Rabina, niekoniecznie jego solowe płyty wliczając do moich ulubionych, ale doceniając zawsze nacechowaną czystość brzmienia i inwencję kompozytorsko-aranżacyjną oraz już niebawem, rzecz jasna, dorobek artysty w dziedzinie muzyki filmowej.

I tak oto otrzymujemy nowy krążek po wielu bardzo latach, bo takiej wokalnej płyty Rabin nie wydał od 1989 r. („Jacaranda” z 2012 r. była zbiorem utworów instrumentalnych). Jeszcze sprzed okresu Yes pochodzą „Trevor Rabin vel Beginnings” (1978), „Face To Face” (1979) oraz „Wolf” (1981), potem także m.in. „Can’t Look Away” (1989). Jednak późniejsza, zainicjowana po dwudziestu latach współpraca z Jonem Andersonem i Rickiem Wakemanem (2010-2018), czyli swoisty powrót do Yes, nie spotkała się z jakimś szczególnym uznaniem miłośników zespołu i nie dostarczyła artystycznych wspaniałości. Znacznie więcej sukcesów odnosił Trevor Rabin jako – o czym wspomniałem – wzięty kompozytor muzyki filmowej: do spektakularnych, zazwyczaj komercyjnych i spektakularnych dziesiątków obrazów, wśród których znajdują się na przykład „Con Air” (1997), „Armageddon” (1998), „Exorcist: The Beginning” (2004) czy „The Sorcerer's Apprentice” (2010).

Tymczasem wróćmy do płyty „Rio” (na którą, myślę, warto było czekać ponad 30 lat) – obfitującej w dźwięki i barwy kolekcji starannie przygotowanych piosenek, czasem wzniosłych (wzruszająca „Oklahoma”), kiedy indziej lirycznych („These Tears”), najczęściej jednak dynamicznych i o wirtuozowskich inklinacjach. Rabin sięga na „Rio” zarówno po gitarę elektryczną, jak i akustyczną (a nagrał też partie pozostałych instrumentów – wszystkich z wyjątkiem perkusji, za którą zasiadł Lou Molino), zawsze prezentując mistrzowskie umiejętności i różnorodność stylistyczną, składające się na powstawanie zgrabnych piosenek. Nie zapomnijmy jeszcze o wokalu artysty, również zaskakującym interpretacjami (a capella wybrzmiewa np. w „Tumbleweed”). Ten głos mimo, że artysta w przyszłym roku skończy 75 lat, wciąż się nie zmienia. Dodajmy, że Rabin jest też autorem malowniczej okładki.

Skojarzenia „Rio” z muzyką Yes lat 80. XX w. są w pełni uprawnione. Rabin miał ogromny wpływ na repertuar i ostateczny kształt płyt „90125”, „Big Generator” i „Talk”. Wielu zwracało uwagę może nawet ze zbytnią pieczołowitością słabość śp. Chrisa Squire’a dla estetyki, jaką wnosił do twórczości zespołu Rabin, a jednak powstawała muzyka, która dziś jest dla wielu synonimem najgłębszych tęsknot, najwspanialszych wspomnień… Na „Rio” Trevor Rabin powraca do swoich korzeni, niejako oddaje hołd estetyce Yes i przywołuje pamięć swoich pierwszych solowych płyt, ale słychać też lata pracy nad muzyką filmową. Mistrzostwo multiinstrumentalisty ujawnia się tutaj w całym bogactwie dźwięków. Rabin zabiera słuchaczy w spektakularną muzyczną podróż (a właściwie jest tu 10 podróży układających się w intrygującą wyprawę) także przez różne style - od rocka, przez country, americanę, klasykę, world beat, jazz i wiele innych, przez chwilę nawet docieramy do rodzinnej dla artysty Afryki albo dotykamy symfonicznego rozmachu. A zatem może posłuchajmy.                

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!