Pod sam koniec ubiegłego roku doświadczyliśmy prawdziwej eksplozji fantastycznych wydawnictw z kręgu progresywnego rocka. Grudzień, który obfitował w znakomite płytowe premiery, był niczym wulkan raz po raz wyrzucający ze swojego krateru strumienie gorącej lawy. Jednym z takich ciekawych grudniowych albumów był czwarty już w dorobku kanadyjskiego tria Monarch Trail krążek zatytułowany „Four Sides”.
Ci, którzy razem z nami śledzą losy tej pochodzącej z Ontario grupy wiedzą, że na jej czele stoi multiinstrumentalista Ken Baird, któremu towarzyszą perkusista Chris Lamont oraz basista Dino Verginella. Wcześniejsze płyty Monarch Trail ugruntowały wysoką pozycję Kanadyjczyków na mapie progresywnego rocka, a ich dorobek, dzięki licznym strzelistym i pomysłowym partiom instrumentów klawiszowych, wskazuje na fascynację klasycznymi progresywnymi brzmieniami z twórczością grupy Genesis na czele.
Nowy album nie stanowi pod tym względem wyłomu, choć znalazło się na nim sporo nowych i, rzekłbym, mocno zaskakujących elementów, które rzucają strumień nowego światła na muzykę Monarch Trail.
Już sama konstrukcja płyty – jej program wypełnia zaledwie 5 kompozycji – jest zdumiewająca. Znajdujemy na niej nie jeden, nie dwa, a aż cztery około 20-minutowe długasy podzielone na umowne "Strony I - IV". Drugim czynnikiem, który rzuca się w uszy, to bogate wpływy innych, nie-progresywnych, odmian muzyki rockowej. Swój ślad na płycie „Four Sides” odcisnęły niewątpliwie liczne wstawki ambientowe oraz dźwięki zaczerpnięte jako żywo z New Age. Pod tym względem album „Four Sides” potrafi naprawdę zadziwić.
Tak więc do rzeczy i po kolei. Płytę „Four Sides” otwiera trwająca blisko 23 minuty kompozycja „The Oldest Of Trees”. To chyba najbardziej tradycyjnie brzmiący progrockowy epik z meandrycznym rozwojem muzycznej akcji, ciekawymi liniami melodycznymi oraz niezłym wokalem w wykonaniu Kena Bairda. Jeżeli ktoś wsłucha się weń uważnie, z łatwością wyłapie liczne inspiracje twórczością Keitha Emersona czy Tony’ego Banksa, a z bardziej współczesnych wykonawców napotkamy tu echa dorobku grup IQ, Glass Hammer czy Spock’s Beard.
Utwór nr 2, „Eris”, to – przynajmniej w swojej pierwszej części - ambient na całego. Wszystko rozpoczyna się kilkuminutowym szumem wiatru, potem, na kilka minut, pojawiają się syntezatorowe tła, aż wreszcie, gdzieś w siódmej minucie, dźwięki organów rozdzierają pozorną ciszę i utwór powoli nabiera tempa, przenosząc słuchacza w baśniowy świat el-muzyki. Mniej więcej w połowie tej instrumentalnej kompozycji pojawia się fragment pełen dynamicznego basu i perkusji, któremu towarzyszy grad klawiszy (głównie organów) i na chwilę robi się klasycznie progrockowo, lecz po chwili muzyka zwalnia – może po to, by zrobić miejsce najpierw dla fortepianu, a potem dla syntezatorów, które już prawie do końca dominują w tym ambientowym środowisku. „Eris” to mocno rozmyty, a przy tym eklektyczny utwór, pozornie wielotorowy, jakby zmierzający nie wiadomo dokąd i zawieszony w instrumentalnej syntezatorowej aurze. Utwór inny niż wszystkie pozostałe. Dobrze słucha się go ze słuchawkami na uszach…
Ścieżka nr 3 to „Twenty K” – to powrót do tradycyjnych progrockowych brzmień, w których dominuje fortepian i syntezatory stylizowane, i to dość mocno, na styl a’la Tony Banks. To kompozycja pełna rozmachu, patetycznego zadęcia i brzmieniowego bogactwa. Warto podkreślić pojawiające się efektowne gitarowe partie i solówki, lecz w przeważającej mierze kompozycja ta wypełniona jest długimi sekcjami instrumentalnymi zagranymi na klawiszach. Obok otwierającej płytę kompozycji „The Oldest Of Trees” to zdecydowanie mój ulubiony fragment tego wydawnictwa.
Indeksem 4 oznaczony jest utwór „Moon To Follow”. Trwa 10 minut i w swojej pierwszej części posiada stosunkowo prostą, nieomal ‘piosenkową’, przejrzystą konstrukcję. Potem pojawiają się improwizowane fragmenty delikatnie zahaczająca o freejazzową stylistykę. Ale tylko na chwilę, by w swoim podniosłym finale powrócić do bardziej typowych progrockowych patentów.
No i wreszcie na samym końcu płyty znajdujemy bardzo melodyjne instrumentalne nagranie „Afterthought”. Razem z poprzedzającym go utworem "Moon To Follow" stanowią "Stronę IV" tego wydawnictwa. "Afterthought" zagrane jest na klasycznym fortepianie, a potem na syntezatorze w otoczeniu basu i perkusji. Odnosi się wrażenie, że tak właśnie mógłby grać Rick Wakeman na swoich solowych albumach. To zaskakujące, ale - przyznam to z satysfakcją – wielce urokliwe zakończenie tego interesującego albumu.
„Four Sides” to ciekawa płyta. Być może nie na miarę przyszłej klasyki i z pewnością bez ambicji zajęcia czołowych miejsc w rankingach albumów wydanych w 2023 roku oraz z wieloma elementami, które mogłyby zafunkcjonować lepiej. Ale na pewno jest to solidny kawał interesującej i wciągającej pod każdym względem muzyki.