Gong - Unending Ascending

Jacek Kurek

Lubię tę opowieść Daevida Allena, która bajkowo określa źródła twórczości zespołu Gong. Gdy muzyk z powodu nieważnej wizy nie został wpuszczony w 1967 r. do Wielkiej Brytanii po koncertach Soft Machine we Francji spotkał małego zielonego ludzika pochodzącego z zielonej planety Gong i śpiewającego zieloną piosenkę. Po swojej planecie mieszkańcy poruszają się za pomocą „latających czajników”. Przybysz zapragnął, by Allen został ziemskim przedstawicielem nadającym muzykę z pirackiej stacji o nazwie „Radio Niewidzialny Gnom”. Allen odniósł się do propozycji entuzjastycznie i postanowił założyć zespół. Ta psychodeliczna historia nie powinna dziwić. Rok wcześniej w wiosce Deya na Majorce twórca Gong doznał tajemniczej, kosmicznej iluminacji. Owa baśniowość ma w sobie piękne przesłanie. Po pierwsze istoty z zielonej planety raz po raz odwiedzają Ziemię, by zachęcać ludzi do zaprzestania przemocy i picia większej ilości herbaty, po drugie, zamiast rozpaczać, złorzeczyć, gorzknieć, smucić się, można wszystkie przypadki losu przekuwać w nową jakość.

Zaczynał się właśnie piękny francuski rozdział Canterbury sound. Najpierw powstała płyta „Magick Brother” (1970), potem następne od „Camembert Electrique” po „You” (1971-1974). Radosnym przesłaniem emanującym z nich raz po raz było przekonanie, że wszechświat jest jednym wielkim niekończącym się orgazmem. Następna płyta, „Shamal” z 1975 roku, nagrana została już bez Allena, choć on sam nie próżnował i szybko odbudował formację pod własnymi skrzydłami. Dalszą część tej opowieści pozostawić trzeba pewnie na inną okazję, ale jedno warto jeszcze powiedzieć, że niewiele zespołów na świecie może poszczycić się, tak jak Gong (w różnych odsłonach i konfiguracjach z Allenem i bez Allena), tyloma fenomenalnymi muzykami czy współpracownikami oraz gośćmi - od Steve’a Hillage’a i Steve’a Winwooda przez Billa Bruforda, Nicka Masona, Chrisa, Cutlera Pipa, Pyle’a po Pierre’a Moerlena (od 1979 r. prowadził Pierre Moerlen’s Gong), Allana Holdswortha, Dave’a Stewarta (pianisty, nie gitarzysty), Daryla Waya, Mike’a Oldfielda, Mino Cinelu, Theo Travisa – by wymienić przynajmniej tylko niektórych. No i same odmiany Gong: New York Gong, Mother Gong, Gongmaison, Gongzilla, Planet Gong…

Cały ten długi wstęp jest nie tylko wołaniem o pamięć dla formacji Gong, wskazaniem ogromnego znaczenia tego zespołu, ale też owocem napięcia, z jakim czekałem podczas zeszłorocznego katowickiego Summer Fog Festival, gdy na scenę miał wyjść Gong bez Allena (który na planetę Gong odleciał wprost z dawnej mekki australijskich hippisów miasteczka Byron Bay 13 marca 2015 r.).

Obecnie zespół składa się z muzyków mających staż sięgający lat 2007-2014, a więc wszyscy znaleźli się w zespole jeszcze za życia Daevida Allena. To on zresztą wskazał kto ma kontynuować „mistyczne wizje grupy”. Są to: Ian East, Fabio Golfetti, Cheb Nettles, Dave Sturt oraz Kavus Torabi. Warto nadmienić, że nigdy w dotychczasowej historii zespół nie utrzymał tego samego składu przez tyle albumów (ten jest czwarty) i tyle lat. Byłem ciekaw ile Allen zdążył wlać w nich swojego. Gdy tylko koncert się zaczął, uznałem, że bardzo wiele. Gong wybrzmiał autentycznie, a drugiego dnia, gdy dołączył do Steve’a Hillage’a, wzmocniony mistrzem zabrzmiał jeszcze bardziej perliście i uwodzicielsko.

A teraz jest płyta jako żywo tamten występ mi przypominająca, bo to muzyka, która odwołuje się do najczulszych strun Alleanowskiej estetyki i wyobraźni. Album wydano cztery lata po bardzo serdecznie przyjętym „The Universe Also Collapses”. Słuchamy na nim ośmiu utworów, ujętych w dwa bloki, w sumie trwających niemal 40 minut, utrzymanych w duchu psychodelii, space rocka, progresji, a nawet jazzu i trance’u, zresztą można doszukać się tu więcej odmian muzyki ułatwiającej podróżowanie w kosmicznych sferach. Tak czy inaczej, duch Allena jest żywy i ma się dobrze. Najwyraźniej są z nim w kontakcie, co pewnie nie jest trudne, bo obecny adres mistrza znają dobrze – to niedaleka planeta Gong, a muzyka jest niczym innym jak łączącym ją z ziemię strumieniem energii. Zresztą odbywa się to pewnie tak, jak wtedy, gdy twórca zespołu kontaktował się z jej mieszkańcami od lat sześćdziesiątych XX w. Obecni muzycy formacji też z tym nie mają kłopotu, dzięki czemu ze swobodą i z witalnością odwołują się do Allenowskich źródeł, wiedząc, że są to także ich źródła. Świetnie poruszają się w kosmosie, owej podstawowej przestrzeni, którą bezkarnie niczym młodzi szczęśliwi galaktyczni piraci penetrują, docierając najdalej zgodnie z pierwotną i nigdy nie zaniechaną misją zespołu. To te same dźwięki, to samo królowanie wyobraźni, ta sama wolność i patrzenie w gwiazdy przez wszystkie dostępne teleskopy. Myślę, że skojarzenia z wczesnym Pink Floyd czy o ileż młodszym Ozric Tentacles, a także Hawkwind i Steavem Hillage’em są tu jak najbardziej uzasadnione (a i chwilę dla Led Zeppelin można tu odnaleźć).

Internet pełen jest szczegółowych analiz poszczególnych utworów na płycie, zapewniam, że zainteresowani mają czego szukać i czym sycić swoją ciekawość. Tu jedynie raz jeszcze podkreślę, że hipnotyzujący żar tej muzyki, jej intergalaktyczność, a zarazem witalność nie tylko przywołują pamięć najbardziej kreatywnych lat rocka, ale pozwalają doświadczyć ich aktualności, świeżości, atrakcyjności i przypomnieć sobie o rockowej mistyce.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok