Utah to jeden z najbardziej malowniczych stanów USA. Umiejscowiony na obszarze Wielkiej Kotliny i Wyżyny Kolorado. Sięgający błękitu nieba w rejonie szczytu King’s Peak i schylający się ku chłodnym głębinom strumienia Beaver Dam Wash na granicy z Arizoną. Natura stworzyła tu bastion nieśmiertelnego piękna. Piękna, którego esencja zanurzona jest w bezkresie przestrzeni, potędze skalnych gigantów Bryce Canyon i Monument Valley czy nieba pękającego jak lazurowy orzech. Powietrze drży zakleszczone w szponach upału, a rdzawy pył przesypuje się w rytm starych pieśni plemienia Ute.
Salt Lake City - stolica stanu, położona nad brzegiem rzeki Jordan, jest miejscem narodzin zespołu Advent Horizon. Ich muzyka łączy w sobie wpływy rocka końca lat dziewięćdziesiątych z elementami progresywnymi i namiastką bluesa. Grupę utworzyło dwóch amerykańskich artystów: gitarzysta i wokalista - Rylee McDonald i grający na perkusji - Mike Lofgreen. Obydwaj dorastali w Salt Lake City. Gdy Rylee miał skończone dziesięć lat, przeprowadził się tu wraz ze swoją rodziną z zachodniej Kalifornii. Łączyła ich głęboka przyjaźń i fascynacja muzyką. Z niebywałą pasją oddali się grze na instrumentach. Rylee doskonalił swój warsztat gitarowy, a Mike z zapałem szalał na perkusji. To było nieuniknione. Musieli utworzyć zespół. W towarzystwie Sama Hopkinsa (bas) i Benny’ego Shella (mandolina) nagrali debiutancki album „Immured”. Ukazał się on w 2011 roku. Cztery lata później ujrzała światło dzienne kolejna ich płyta zatytułowana „Stagehound”. Skład zespołu uległ pewnym zmianom. Pojawił się w nim nowy basista - Cason Wood. Trzeci krążek studyjny kazał na siebie czekać osiem długich lat. Miał on premierę 6 października 2023 roku. Na albumie „A Cell To Call Home”, poza McDonaldem, Lofgreenem i Woodem, mamy nowe nazwisko - Granta Mathesona (gitara). Wystąpiła tu też plejada gości: Randy McStine (McStine & Minnemann, Porcupine Tree), Jordan Rudess (Dream Theater), Dave Meros (Spock’s Beard, Pattern-Seeking Animals), Kristen McDonald, Hayen Payne i Jared Hill. Autorem okładki jest Travis Smith, znany z projektów graficznych dla takich wykonawców, jak Opeth, Amorphis, Soilwork, Iced Earth czy Katatonia.
„A Cell To Call Home” to album koncepcyjny. To barwna i emocjonująca opowieść o miłości, zależności i stracie. Wyrwany z kontekstu codzienności kawałek życia, smak rzeczywistego istnienia ujęty w pryzmat pragnień i samorealizacji. Fantazje zawieszone na poręczy naszych ukrytych wizji, snu ukrytego w zakamarkach marzeń…
Album otwiera skrząca energią „Water”- świetna rockowa kompozycja, oscylująca pomiędzy klimatem Haken, a urokiem Genesis i melodyjnością ELO. Cudowne intro fortepianu wprowadza niepowtarzalną aurę. Głos Rylee McDonalda spaja się z chórkami, katalizuje ciekawe linie wokalne zgrabnie oplecione instrumentarium. Warstwa liryczna nie ma w sobie ciepła. Jest czarną kurtyną smutku, wołaniem z głębokości mroku, błaganiem o pomoc. Lecz w krzyku rozpaczy, istnieje nadzieja, wiara w istnienie pomocnej dłoni przyjaciela. Kogoś, kto zabierze nas z krainy uzależnienia i samotności.
„Save Me. I know you’ve got no good reason but please don’t go. Lately I’ve lost all count of the days and I need your glow. Save me! Save me! Carry me out of the water. Carry me on to the home that I’ve never known. Give me a reason to stay...”.
„Snow Child” stanowi przepyszny klawiszowy antrakt. Pomost zbudowany z finezyjnych, fortepianowych pasaży prowadzi do jednego z moich ukochanych utworów - „How Did It Get So Good?”. Kompozycja ta ma w sobie subtelność i czar. Gitarowe impresje otulają kojący głos Rylee McDonalda. Jego barwa może się kojarzyć chwilami ze śpiewem Stevena Wilsona. Linia wokalna, potężna dawka emocji zawarta w tekście i ekspresyjna gra gościnnie występującego tu Randy McStine’a, to niesamowicie uzależniający koktajl. Strona liryczna tej opowieści zagłębia nas w zawikłany labirynt życia bohatera. Jest on osobą naznaczoną tragizmem, niczym postacie z powieści romantycznych Goethego czy Byrona.
„In the morning when I’m feeling lost, unstable and unsure. Afraid that you could turn your back on me. „Cause this is better than what I deserve. The bridges I have burned. Should leave me stranded far out on the sea… You rescued me. Saved me...”.
„Rain On Open Water” to próba powrotu do rzeczywistości z „mentalnego pola bitwy”. Kolejna noc na morzu rozdartym nożami błyskawic, wśród fal i niepewności jutra. Czasem trzeba przejść na drugą stronę zwierciadła, by zrozumieć co jest w życiu najważniejsze:
„Fear and love together. The two are never safe for the soul, stocking at the embers that with ignition burn out a hole. Pray for me darling, I’m all alone. When the storm breaks up, will you still close to me? I know the nightmare’s almost done, but can we ever go back to being. Rain on open water?...”.
Utwór inicjuje soczyste brzmienie gitar, głos Rylee osiąga cudownie wysokie rejestry, wpleciony w chóralne harmonie - lekko, beztrosko, w aureoli światła. Można go słuchać i słuchać.
Lecz to nie koniec rozkoszy dla zmysłów. „Your Flaws” przynosi milion zadziwiających nut, z których układanka unosi pod niebo. Przepiękny duet małżeński państwa McDonald olśniewa swoim blaskiem. W tym utworze czuje się niebywałą chemię pomiędzy Rylee i Kristen. Tych dwoje tworzy zmysłową harmonię, eksplodują sensualnym blaskiem i miłością ukrytą pomiędzy słowami. Ludzie miewają wady, lecz prawdziwe uczucie to akceptacja i wybaczenie:
„Better to walk with you than face the unknown. Better in fire than cold as stone. Best we should reap what we have sown. Better in fire than cold as stone. Better to be chained than die alone...”.
Na basie zagrał tu gościnnie Dave Meros (Spock’s Beard, Pattern Seeking Animals).
W kolejnej kompozycji - „Truth”, wystąpiła raz jeszcze Kristen McDonald w duecie ze swoim mężem. Linia wokalna wspiera się na wyrazistym, gitarowym akompaniamencie i sekcji rytmicznej.
„Calling It Off” jest przesiąknięte klimatami Porcupine Tree. Charyzmatyczny wokal McDonalda jest myślą przewodnią, esencją finezyjnej aury i klamrą spinającą instrumentalne szaleństwo. A jest tu czego i kogo posłuchać. Obok znakomitych muzyków Advent Horizon, wystąpił tu sam mistrz instrumentów klawiszowych w osobie Jordana Rudessa (Dream Theater).
„Control” jest chwilą refleksji, spokojem naszpikowanym tysiącem pytań, zwątpieniem i niepokojem. Mentalną ucieczką przed swoimi lękami, które czyhają niczym złodziej w ciemnej ulicy, a usiłują nas dopaść w chwili, gdy się tego nie spodziewamy. Rylee jest tu mistrzem „wokalnej dramaturgii”, stopniowania emocji i muzycznych dygresji.
„Who’ll protect me when I have come undone? Who’ll direct me? Now it’s time for us to move on...”.
Bardzo efektowny jest koniec utworu z niesamowitą partią saksofonu (Hayen Payne).
„Maybe” to wspaniała, krótka ballada, która nastraja przed epickim utworem tytułowym - „Cell To Call Home”. Chyba nie można bardziej uchylić wrót do krainy prywatności i przewartościować swojego świata, żeby odważyć się na zdjęcie maski z twarzy i ukazanie swojego oblicza. Zakręcone riffy, miękki wokal, refren pełen nadziei - prowadzą słuchacza przez tunel pełen strzępków wspomnień i starych fotografii.
„Helping my angel find peace at last. Gives me a reason to stay and miss her dearly now, but I’m not alone and I’ll pick up the pieces someday...”.
Na zakończenie znajdujemy utwór, który jest odpowiedzią na wszystkie pytania. „Hold Me” to hymn miłości. Cudowny port, do którego tak dobrze powracać. To akustyczna ballada o największych wartościach, jakie możemy odnaleźć w czasie naszej wędrówki po korytarzach życia. Nikt nie chce być dryfującym żaglowcem ze złamanym masztem. Jeżeli kiedyś ujrzycie na morzu ciepłe światło latarni… Może to znak, że trzeba się zatrzymać? Może w tym miejscu oczekuje nas rodzina, przyjaciele czy ktoś, kto potrafi pokochać nas takich jacy jesteśmy...