Miller, Rick - One Of The Many

Olga Walkiewicz

Gdyby ilość nagranych albumów stanowiła o zamożności twórcy, Rick Miller byłby bezsprzecznie niesamowicie majętnym człowiekiem. Różne mamy rodzaje bogactwa. To dotyczące bohatera mojej recenzji tkwi w jego wnętrzu, z którego wypływa nieskończona gama pomysłów. Spoglądając wstecz, trzeba przyznać, że jego dyskografia obejmuje potężny okres, począwszy od 1984 roku, gdy pojawił się pierwszy album - „Starsong”, do marca tego roku i osiemnastej płyty studyjnej - „One Of The Many”. Rick Miller nie ewoluuje może z szybkością światła, lecz rozwija się w swoim własnym tempie, znajduje nowe ścieżki i zawsze zaskakuje. Przez te wszystkie lata ekipa, która mu towarzyszyła była zawsze stabilna, aczkolwiek nie obyło się bez zmian. Do dziś nadal towarzyszy mu Barry Haggarty (gitary), Kane Miller (akustyczna gitara, skrzypce), Sarah Young (flet), Mateusz Swoboda (wiolonczela) oraz Will (perkusja, instrumenty perkusyjne). Nowymi muzykami są Artem Litovchenko (wiolonczela) i Giulia Cacciavillian (flet).

Nowy album Ricka składa się z ośmiu kompozycji budowanych z drobiazgową konsekwencją. Artysta oddaje hołd potędze rocka progresywnego i jest z tym mu do twarzy. Krążek otwiera inspirujący, ponad ośmiominutowy utwór „Atrophy”. To bardzo efektowna kompozycja zarówno za sprawą etnicznych motywów fletu i klawiszy, jak i gitary, która swoim brzmieniem może kojarzyć się z utworami Steve’a Hacketta. Podobnie wokal. Z każdego elementu kompozycji emanuje ciepło i spokój, nawet z perkusji, która ustanawia rytm w sposób subtelny i niezauważalny. Nieprzypadkowo to uczucie towarzyszyło mi przy słuchaniu wcześniejszych albumów Millera. Potrafi on cudownie kołysać muzyką splecioną z lekkich, tropikalnych promieni.

Bardziej refleksyjnie robi się w „Time Goes On”. Temat przewodni należy do gitary i wokalu, budujących nastrojową, koronkową aurę z delikatną kroplą melancholii. Upływający czas zawsze pachnie nutą nostalgii. Uświadamia nam przemijanie. Rick tworzy w sposób bardzo konsekwentny. Trzyma się wytyczonych latami progresywnych szlaków. Nowości poszukuje w środkach wyrazu, zmiennych aranżacjach i ukrytych detalach.

W utworze „Lost Years” nawiązuje do przeszłości, wspomnień i tęsknoty za tym, co niespełnione. Kobieca wokaliza i gitara Barry Haggarty’go wdzierają się w przestrzeń wypełnioną onirycznym akompaniamentem. Trzeba przyznać, że to bardzo malownicza kompozycja z licznymi zmianami tempa, orientalnymi wstawkami i porywającymi partiami instrumentów perkusyjnych.

„She Of The Darkness” jest chwilą instrumentalnego wytchnienia i cudowną mozaiką stworzoną przez wiolonczele, skrzypce i flety. Perfekcyjne harmonie, mistycyzm i zmysłowość tego utworu, nadają mu szczególne znaczenie, gdyż jest on poświęcony tajemniczej kobiecie.

Tytułowa kompozycja „One Of The Many” nie zmienia panującego na płycie nastroju pełnego medytacji. Uczucia są tu motywem przewodnim. Muzyka płynie niczym rzeka, niosąc ze sobą drobne fale emocji.

Nadszedł czas na najdłuższy utwór albumu – trzynastominutowy „Perchance To Dream”. Podczas pierwszego przesłuchania ponownie powróciło do mnie jak bumerang podobieństwo do solowych płyt Hacketta. Dużo tu też aury zawartej w twórczości Alana Parsonsa. Niemniej jest to fantastyczna, epicka kompozycja. Ukłon w stronę największych w krainie rocka nie jest w końcu przestępstwem.   Każdy muzyk ma swoje inspiracje i nie sposób od nich uciec. Soczyste, głębokie brzmienia, ciepłe pasaże i estetyka prowokująca zmysły - to bardzo kuszący zestaw.

Bajkowy „Wonderlust” prowadzi nas przez krainę fantazji. Scenariusz rysuje gitara akustyczna, wokal, dźwięk wiolonczeli i fletu. Zaproszeni na album artyści sprawdzają się w każdym calu. To jakby dołożyć światłocieni do mrocznego portretu, rozświetlić usta wrzącym karmazynem czy niebo ożywić lazurem.

Album zamyka czterominutowe nagranie „Another Time”. Króluje tu gitara akustyczna, smyczki i głos Ricka Millera. Minimalistyczny i bardzo prosty to utwór, lecz niezwykle urokliwy. Fragmenty przeszłości potrafią tworzyć na celuloidzie teraźniejszości kolorowy obraz naszych wspomnień. Wschód słońca, widok za oknem czy sylwetka bliskiej osoby - stają się wyraźne, jakby czas stanął w miejscu. Możemy wtedy wierzyć, że coś się jeszcze może zdarzyć - w innym miejscu i czasie…

„One Of The Many” to kolejny niezmiernie udany album tego kanadyjskiego artysty. Rick Miller zawsze miał głowę pełną pomysłów i umiał je wprowadzać w życie. Jego najnowsze dzieło jest esencją spokojnego, barwnego progresywnego rocka. Nie znajdziemy tu ostrych, metalowych riffów ani ognistego rytmu. I nie warto zadawać pytania dlaczego, wszak to Rick Miller, nie James Hetfield.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!