Pendragon - Pure

Artur Chachlowski

ImageNa kolejne płyty grupy Pendragon czeka się z utęsknieniem. Ten działający od 30 lat zespół (trwające obecnie koncertowe tournee przebiega pod znakiem obchodów tej rocznicy) wypracował sobie bardzo mocną, kto wie czy nie najmocniejszą w całej prog rockowej branży, pozycję. Dlatego premiera każdego kolejnego albumu Pendragonu staje się ogromnym muzycznym wydarzeniem. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego krążka zatytułowanego „Pure”.

Ukazuje się on na rynku 4 lata po premierze albumu „Believe”, na którym dało się dostrzec pewną zmianę stylistyczną w brzmieniu zespołu. Pendragon wydoroślał, nabrał doświadczenia, jego lider Nick Barrett poszukał całkowicie nowych inspiracji (nu metal) i z premedytacją zapragnął odciąć się od pastelowego, bardzo melodyjnego repertuaru, który dominował w brzmieniu jego zespołu począwszy od płyty „World” (1994), a na „Not Of This World” (2002) skończywszy. Płyta „Believe” była pierwszym znakiem nadchodzących zmian i – pomimo wielu entuzjastycznych głosów, które wychwalały to wydawnictwo w chwili jego premiery – dziś, po latach, raczej album ten ma równie wielu  przeciwników, co szczerych sympatyków. Prawdopodobnie tak samo stanie się w przypadku najnowszego dzieła Pendragonu, albumu „Pure”. Zyska on sobie mnóstwo pozytywnych recenzji. Wiem to na pewno. Wszak magia nazwy, uznana marka i wieloletnia tradycja pozwalają wychwalać pod niebiosa muzykę, którą słyszymy na tej płycie. Mnie ten album od samego początku podoba się, ale średnio. Słucham go jakoś bez większego entuzjazmu, a już zupełnie bez radosnego bicia serca, o które zawsze przyprawiały mnie poprzednie płyty zespołu. Wydaje mi się wręcz, że „Pure” to najsłabsza, od czasów „Kowtow” (1988), pozycja w całej dyskografii Pendragonu. Najsłabsza, co broń Boże, wcale nie oznacza, że zła. Bo Pendragon nigdy słabej płyty nie nagrał.

„Pure” jest naturalną i konsekwentną kontynuacją zmian zapoczątkowanych na albumie „Believe”. Na nowym krążku Pendragon porusza się po obszarach dość odległych od swoich klasycznych szlaków. Zespół utwardził swoje brzmienie, coraz śmielej romansuje z agresywnym metalem, zaskakuje różnorakimi eksperymentami brzmieniowymi (skrzypce, harmonijka ustna, szczekanie psów, operowe i plemienne śpiewy) i orientalizmami. Gitara Barretta zajmuje w brzmieniu grupy jeszcze bardziej prominentne miejsce, a rozbudowane klawiszowe pejzaże chowają się coraz bardziej w kąt. Mamy na tej płycie mocne gitarowe riffy („Indigo”, „Eraserhead”, wstęp do „Freakshow”, czy jeden z fragmentów w I części „Comatose”), których nie było na wcześniejszych płytach Pendragonu.

Album nie jest długi. Trwa niewiele ponad 50 minut i zawiera tylko 5 kompozycji. I chyba nie ma wśród nich ani jednej, która byłaby murowanym pewniakiem na przyszły klasyk zespołu. Chyba najbliżej do takiego miana jest otwierającemu płytę 13-minutowemu utworowi „Indigo”. Delikatny początek, a potem już ostra jazda, głośna gitara, mocne brzmienia perkusji (nowy człowiek w składzie Pendragonu, znany ze scenicznej wersji rock opery „She” Caamory, Scott Higham), mistrzowskie operowanie nastrojami… To zdecydowanie najmocniejszy punkt programu całej płyty, choć słychać w nim sporo wyłomów stylistycznych, które zespół dokonał w swoim brzmieniu.  W „Indigo” Pendragon zaskakująco upodobnił się do Pure Reason Revolution. Proszę dokładnie porównać  pewne pomysły, które Nick Barrett zastosował w tym nagraniu do „The Bright Ambassadors Of Morning”. Można znaleźć mnóstwo wspólnych pierwiastków łączących obydwa utwory. Kompozycja „Indigo”,  jak i cała płyta opowiada o dorastaniu, o trudnym okresie w życiu młodego człowieka, który ma 15-16 lat. Płaszcz w tytułowym kolorze indygo blednie wraz z upływem lat, młodzieńcza werwa i twórcza aura zanika z wiekiem. Do takiej konstatacji dochodzi w tym nagraniu Nick i w pozostałych utworach na płycie dokonuje swoistego rozliczenia z trudnym okresem własnego dorastania. Wnioski, do których dochodzi lider Pendragonu nie są zbyt optymistyczne, choć tak naprawdę najlepszym probierzem i tak wydaje się być życie. A tu sprawy mają się przecież znacznie bardziej pozytywnie. Wszak Nick Barrett wyrósł na wspaniałego artystę, rozwinął swój talent i cieszy tysiące słuchaczy na całym świecie swoją muzyką. Drugi utwór na płycie to „Eraserhead”. Najwyraźniej pobrzmiewają w nim echa... nowej fali. To chyba najdziwniejsze nagranie w całym zestawie, pomimo całej swojej złożoności, rozbudowanych struktur instrumentalnych i ciekawych gitarowych solówek, najbardziej oddalone jest ono od klasycznej linii twórczości Pendragonu. Tuż po nim zespół Pendragon zamieścił na nowym krążku trzyczęściową, trwającą łącznie 18 minut kompozycję „Comatose”. Lecz tak naprawdę, poza literackim tematem, który spaja poszczególne fragmenty, są to trzy różne, oddzielone nawet standardowymi, dwusekundowymi przerwami, utwory. Kompozycja ta przypomina jazdę na rollercoasterze, następuje w niej nieustanna zmiana klimatów, zwalnianie i przyspieszanie tempa, melancholia towarzyszy tu agresywnym riffom, bogate brzmienie melotronu sąsiaduje z surowymi dźwiękami zagranymi solo na skrzypcach. To Pendragon, który może podobać się, jako zespół prog rockowy. W tych kilkunastu minutach pobrzmiewają gdzieś echa dokonań Pink Floyd, Porcupine Tree, starego Marillion i Gazpacho. Ale kompozycji tej brakuje czegoś (chyba przede wszystkim zapadających w pamięć chwytliwych melodii), co predysponowałoby ją do miana utworu ponadczasowego i nadzwyczajnego. Niestety, bywały już lepsze kilkunastominutowe suity w dorobku Pendragonu. Kolejne nagranie, „The Freak Show”, to najkrótszy i najbardziej „radio friendly” utwór na płycie. Rozpoczyna się on od ostrego, kilkudziesięciosekundowego prawdziwie metalowego riffu, ale po chwili wyłania się zgrabna melodia, którą zespół czaruje przez następne 4 minuty. „Freakshow” to ładna piosenka, bardzo szybko zapada w pamięć i, kto wie, przy odpowiednim podlansowaniu może spodobać się nawet masowemu odbiorcy. Album zamyka balladowa kompozycja „It’s Only Me”, która ma ambicję wpisania się w ramy klasycznego brzmienia Pendragonu. Mamy tu charakterystyczny liryczny nastrój, „kołyszące” solówki Barretta i delikatne syntezatorowe tła w wykonaniu Clive’a Nolana. Tak, to rzecz utrzymana bodaj w najbardziej tradycyjnym stylu (choć organki we wstępie to spora niespodzianka), ale nie ma w niej wystarczającej dawki patosu, celebracji, muzycznych fajerwerków, siły oddziaływania, ani jakiejś szczególnie podniosłej atmosfery, którą pamiętamy chociażby z „And We’ll Go Hunting Deer”, bardzo „polskiego” „The Edge Of The World”, nie mówiąc już o „Am I Really Losing You?”.

Pendragon zmienia się. W przypadku poprzedniej płyty sądziłem, że zmiany te czynione są przez Nicka nieco na siłę. Teraz rozumiem, że muzyka Pendragonu ewoluuje w sposób naturalny, podobnie jak zmienia się świat widziany oczyma lidera grupy. Nie jestem jednak pewien, że zmiany te idą w dobrym kierunku. Uważam wręcz, że nie służą one dobrze  charakterystycznemu, mozolnie wypracowywanemu przez lata, wysmakowanemu i  melodyjnemu brzmieniu, które stało się prawdziwym trademarkiem Pendragonu. Na szczęście wszystkie te nowe elementy w postaci metalowej agresji, niespotykanej wcześniej dynamiki i brzmieniowej selektywności nie burzą totalnie czegoś, co Pendragon wypracował sobie na przestrzeni 30 lat. Wszak charakterystyczny głos Barretta i słodkie solówki pozostały. Zmienił się świat. Już nie jest tak niewinny, jak w okresie dorastania. Zmieniły się też okładki płyt zespołu. Nie są już one pełne bajkowej gry kolorów. Zmieniła się też muzyka Pendragonu. Zmieniła się, bo zmienić się musiała. Bo czasy już nie takie jak kiedyś. Ale czy zmieniła się na lepsze? Tego raczej bym nie powiedział. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kiedyś to Pendragon wyznaczał trendy i kierunki. Teraz, mam wrażenie, że sam podąża za wzorcami sprawdzonymi już przez innych.

PS. Byłem wczoraj na krakowskim koncercie Pendragonu. Było wspaniale. Występ trwał blisko 3 godziny, z czego bisy zajęły… połowę czasu. Nick Barrett i spółka zaprezentowali się w cudowny sposób, publiczność szalała, atmosfera była fantastyczna. Pendragon udowodnił, że jest świetnym zespołem, a tworzący go muzycy na scenie czują się jak ryby w wodzie. Nie kombinują zbyt wiele i nie wydziwiają. Grają po prostu swoje. Dają fanom dokładnie to, czego najbardziej oczekują. A publiczność najżywiej reagowała przy repertuarowych klasykach. Pendragon zagrał ich całe mnóstwo. W trakcie swojego występu zespól zagrał tylko 3 utwory z nowej płyty: „Eraserhead”, „The Freak Show” i „It’s Only Me”. Jutro wybieram się do Katowic. Wierzę, że w Teatrze Śląskim też będzie magicznie.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok