Labyrinthine Baroque Legacy - Labyrinthine Baroque Legacy

Rysiek Puciato

Trudno jest napisać recenzję płyty debiutantów. Zawsze ma się jakieś skrupuły, żeby nie zniechęcić, a może nawet zachęcić do dalszego tworzenia. Ale… jeszcze trudniej jest napisać o zespole, który:

  1. debiutuje
  2. nie wydał fizycznego krążka, a muzykę można znaleźć jedynie na Bandcampie
  3. pozostaje anonimowy.

Co więcej, nie ma żadnych informacji o członkach zespołu (a przynajmniej ja nie potrafiłem nic znaleźć). Może to zabieg zrobiony z premedytacją – anonimowość…? Może to dlatego, żeby ‘spojrzeć’ na muzykę, a nie na ‘artystów’. Żeby nie sugerować się w ocenie nazwiskami, a jedynie jakością muzyki. Jeśli tak, to przecież każdy z nas przyzna, że czasami w nazwiskach wykonawców uczestniczących w danym projekcie muzycznym doszukujemy się gwarancji dobrej muzyki. Skoro jest ten i ten, to musi być coś fajnego.

Jedyne co wiemy o naszych dzisiejszych bohaterach to to, że „(…) Labyrinthine Baroque Legacy to rozproszony geograficznie zespół grający rocka symfonicznego, czerpiący inspiracje z lat siedemdziesiątych. Pomimo tego, że grają oddzielnie i pochodzą z różnych krajów europejskich, ich debiutancki album splata zawiłe pejzaże dźwiękowe, łącząc nostalgię z nowoczesnymi innowacjami…”.

I chyba to ostatnie zdanie sprawiło, że ta płyta (a raczej: te pliki) zawracają mi głowę od jakiegoś czasu. Połączenie nostalgii z nowoczesnymi innowacjami (muzycznymi)... zamkniętymi w dziesięciu utworach, zwartych, krótkich (średnio 4 minuty każdy, z wyjątkiem ostatniego – 9 minut), muzycznie bardzo skondensowanych i nasyconych pięknymi dźwiękami.

„Baroque Legacy” – ten utwór otwiera płytę i od razu wkraczamy w muzyczne ‘mięso’. Nie ma żadnego wejścia, preludium, żadnego wstępu. Od razu rozbrzmiewa muzyka z klasycznie brzmiącymi klawiszami, gitarą i wokalem. Od razu słuchacz wie, że to wszystko czego w tym momencie słucha jest znane, kiedyś słyszane i wciągające. I nadchodzi czterdziesta sekunda i ze świstem pojawia się jeszcze więcej klawiszy. I przychodzi koniec pierwszej minuty i zjawia się spokojne, rozciągnięte gitarowe solo… Jakoś dziwnie znajome, gdzieś już słyszane… Druga minuta utworu przynosi cudny barokowy pasaż organów jakby wprost wziętych z lat 70. I, jakby tego było mało, nadchodzi trzecia minuta ze swoją hardrockową wstawką. I takie przeplatanie trwa już do końca utworu.

„Digital Dreams” – to wolne, klasyczne organy dające delikatną podstawę do słów o zdygitalizowanej współczesności, gdzie piksele przeplatają się z sygnałami internetowymi. I tak ten spokojnie rozwijający się balladowy układ utworu trwa do trzeciej minuty. Bo znów pojawia się (także znajomo brzmiąca) gitarowo-wokalna opowieść o przenoszących nasze uczucia pikselach (emotikonach), które pojawiają się na ekranach zamiast słów. Dalej jest już prawdziwe szaleństwo innych instrumentów i… wyciszające zakończenie.

„Moonlit Rhapsody” rozpoczyna się bardzo genesisowsko i niesie nas w rapsodycznym tempie niemal do trzeciej minuty, kiedy to plumkające organy zmuszają do spojrzenia w stronę księżyca – przecież to księżycowa rapsodia.

„Harmony’s Embrance” to piosenka z przesłaniem. „(…) Just be who you are”. I znowu czujemy, że wszystko się splata, że wszystkie instrumenty idealnie wpasowują się do siebie.

„The Garden Of Pleasure” – czy ogrodowa przyjemność to płynięcie w rytm muzyki, oddawanie się zajęciom ‘nieobowiązkowym’? Utwór zaczyna się niczym średniowieczna ballada, od dźwięków lutnio-podobnych. Ale nie dane jest nam oddać się marzeniom. Żeński wokal i klangująca gitara nie pozwalają odlecieć w świat niezmierzonych przestrzeni. Przyjemność ma przecież wiele wymiarów.

„Multiverse” – to najbardziej zakręcony, instrumentalny kawałek płyty. Jest tu wszystko: Hendrixowska gitara na początku, przestery, hardrockowe brzmienia, połamane rytmy, frazujące organy.

„A Moment’s Turn” - ten utwór przypadnie do gustu wszystkim słuchaczom klasycznej muzyki barokowej. Są dźwięki klawikordu, jest wspaniała orkiestracja, jest delikatny żeński wokal i… z lekka zaznaczające swoją obecność głębokie dźwięki kościelnych organów.

„The Garden Of Earthly Delights” – już w jednym ogrodzie przyjemności byliśmy. Czas na ogród ziemskich przyjemności. Nie jest to prosty aranżacyjnie kawałek. To trzy minuty i dwanaście sekund totalnej improwizacji chyba wszystkich instrumentów świata. Tak zwariowanej i połamanej muzycznie improwizacji dawno nie słyszałem. Czyżby te ziemskie przyjemności były aż tak bardzo dziwaczne?...

Podróż po ogrodach trwa nadal. Kolejny ogród do odwiedzenia to „The Garden Of The Good Spirits” – na własny użytek przełożyłem to jako „Ogród dobrych nastrojów”, bo po poprzednich zwariowanych ziemskich przyjemnościach ten dostarcza prawie cztery minuty obcowania z przecudowną gitarą. Lekko szkocko brzmiącą, z wpadającymi tu i ówdzie skrzypcami, jakoś tak pachnącą folkową zabawą.

I czas na ostatni utwór – „Etheral Dance Of Moments”. Słuchając tej kompozycji miałem nadzieję, że ostatni utwór, najdłuższy na płycie (9:15), będzie jakimś podsumowaniem, jakimś outro. I… właściwie się nie zawiodłem. Jest i pięknie, i spokojnie, i marzycielsko, i rockowo (chwilami nawet mocno hardrockowo), i nieco zwariowanie. To fajne zakończenie, choć chciałoby się więcej elementów refleksyjno-marzycielskich.

Może na koniec powtórzę: trudno jest napisać recenzję płyty debiutantów. Zwłaszcza gdy płyta jest osadzona w znajomych dźwiękach, które już znamy, gdzieś słyszeliśmy, gdy słuchając odnosi się wrażenie, że ktoś już tak grał… jakiś Genesis, jakiś Hendrix, jakieś hardrockowe zespoły z lat 70.

Ale może z tą muzyką progresywną jest tak, jak mawiał pewien średniowieczny mędrzec – Bernard z Chartres: „(…) jesteśmy jak karły na ramionach olbrzymów i możemy widzieć dalej niż oni nie z powodu naszego wzrostu i ostrości wzroku, lecz dlatego, że stojąc na ich ramionach, znajdujemy się wyżej od nich…”.

Jak się przekonać o tym, czy to jest prawda? Słuchać, słuchać, słuchać… I dać szansę debiutantom, kimkolwiek są.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok