Czy zespół, który ma już w dorobku dwa albumy oraz dwie EP-ki, a w dodatku do tej pory nie porywał swoimi kompozycjami, może zaskoczyć in plus? Okazuje się, że tak. Nie zraziłem się dotychczasową twórczością kwartetu z Kalifornii i (choć dopiero po dwóch miesiącach, ale jednak) siegnąłem po nowe wydawnictwo grupy o nazwie Big Scenic Nowhere. Żeby nie było - ''Dying on the Mountain'', ''Lavender Blues'', ''Vision Beyond Horizon'' i ''The Long Morrow'' nie są złymi produkcjami, ale, tak po prostu, nie zachwyciły mnie. Zanim jednak opiszę najnowsze dzieło Kalifornijczyków, to troszeczkę przybliżę Wam muzyków, którzy tworzą zespół Big Scenic Nowhere. Obecny skład to: Gary Arce (gitara), Bob Balch (gitara), Tony Reed (bas, wokal, syntezator, gitara) oraz Bill Stinson (perkusja). Dla miłośników stoner i desert rocka nie są to bynajmniej obce nazwiska, ba - zdecydowanie można ich uznać za tzw. supergrupę. Bob jest filarem legendarnego Fu Manchu, Gary i Bill grają w Yawning Man, a Tony śpiewa w Mos Generator. O zaproszonych gościach napiszę nieco później. Czy zatem Big Scenic Nowhere to tylko stonerowe rytmy? Jeśli popatrzymy na poprzednie płyty, to tak rzeczywiście moglibyśmy ich postrzegać. Najnowsze dzieło zatytułowane ''The Waydown'' jest jednak inne. Zdecydowanie słychać tu psychodelię, a także dźwięki ocierające się o space rock, progresję, a nawet pop. Wszystko zgrabnie złożone jest w całość, która trwa 39 minut. Wyraźnie wyczuwam na niej aurę zespołów prog z lat 80. z małą szczyptą AOR (sic!), ale i mięsistych riffów również tutaj nie brakuje. Słucha się tego naprawdę z wielką przyjemnością.
Album otwiera trwający ponad siedem i pół minuty tytułowy ''The Waydown''. Po krótkim, nieco tkliwym intro, muzycy nie marnują czasu i od razu przenoszą nas w marzycielską, wręcz hipnotyczną przestrzeń kosmosu. Sekcja rytmiczna Tony'ego i Billa nadaje kompozycji niesamowitego rozpędu, doskonale uzupełniając rozmyte riffy Boba i Gary'ego. Utwór rozwija się ku bardziej eksperymentalnym dźwiękom w swojej drugiej połowie, pokazując kreatywność muzyków, nie zbaczając nawet na chwilę na szare terytorium monotonii. "The Waydown" nie tyle pojawia się, co materializuje przed zamkniętymi oczami i otwartymi uszami słuchacza, harmonijnym wokalem i płynnym tempem. W wielu fragmentach (i to nie jest zarzut!) słyszymy Black Sabbath z Ozzym w najwyższej formie. To znakomite otwarcie!!! Chciałbym, żeby wszystkie albumy miały równie imponujące wejście zachęcające do dalszego odkrywania skrzyń pełnych skarbów.
Główną siłą napędową utworu ''Summer Teeth'' jest współgranie między tonacją głosu Reeda, a unoszącą się, tańczącą gitarą prowadzącą. Pełno tu łagodnych pasaży, jednak w refrenie instrumenty nagle eksplodują, by po chwili znów przenieść nas do krainy pełnej marzeń. Z utworu bije melancholijna refleksja, podkreślona wspanialymi klawiszami pierwszego gościa, który ujawnił się w tej kompozycji. Jest nim Per Wiberg, znany z występów w grupach Spiritual Beggars i Opeth.
Płynnie przechodzimy do trzeciego nagrania. "Surf Western" przybywa z innego wymiaru i początkowo serwuje swoją kosmiczną esencję. W połowie utworu przekazuje sterowanie gitarze prowadzącej i wszystko się zmienia. W wyobraźni maluje się obraz sielskiego letniego dnia, a ten klimat doskonale oddaje syntezator w stylu The Doors, który nadaje mu eteryczny połysk. W ten idylliczny nastrój doskonale wpisuje się głos Tony'ego, który naprawdę odpręża. Zespołowi udało się połączyć bardziej przestrzenne dźwięki Yawning Man z nieco szorstkimi tonami Fu Manchu i stworzyli coś, co brzmi świeżo, ekscytująco, a nawet podnosi na duchu. "Surf Western" wciąga słuchacza i otula go stonowaną wielkością niesamowitego krajobrazu po zachodzie słońca, z rozgwieżdżonym niebem na głową i blaskiem księżyca rozświetlającym sennie płynącą rzekę.
''Bleed On'' zaczyna się nieco posępnie, a mroczny nastrój w zasadzie towarzyszy nam przez 4 minuty i 23 sekundy, czyli dokładnie tyle, ile trwa utwór. Tak jakbym znów słyszał w tle Sabbathów, z tą różnicą, że refren przypomina mi trochę... Blur. Ot, taka mieszanka egzotyczna.
"Sara Smile" to kompletne przeciwieństwo poprzedniego utworu i na pierwszy odsłuch nie pasujący do całości. Jeśli jednak dokładnie się wsłuchamy w tę kompozycję, dojdziemy do wniosku, że świetnie się wplata w całość albumu ''The Waydown''. To lekki, przyjemny numer, brzmieniowo przypominający Gary Moore'a. Na szczególną uwagę zasługuje wspaniała solówka na klawiszach kolejnego gościa na płycie - Eliota Lewisa. Tak, tak - to ten sam, co grał u Halla i Oatesa. A niezorientowanym podpowiem, że ''Sara Smile'' to cover tego duetu. Zaproszenie Lewisa do nagrania tego utworu było strzałem w dziesiątkę.
“BT-OH'' powraca do bardziej muskularnych dźwięków słyszanych we wcześniejszych fragmentach płyty. Punkowe igraszki pomieszane z sabbathowymi riffami składają się na dynamiczną mieszankę skłaniając serce do szybszej pracy. Nieoczekiwane zakończenie utworu podnosi walory tej kompozycji: esencja psychodelii w formie jam session - to jest po prostu genialne.
Głębia i klimat ''100'' to idealna muzyka na zakończenie tego doskonałego albumu. Na klawiszach ponownie zagrał Per Wiberg, a dodatkowym gitarzystą jest Reeves Gabrels znany ze współpracy z Davidem Bowie i The Cure. Mamy wrażenie, że podróżujemy w zimnych odmętach kosmosu podziwiając piękno brylantowo lśniących gwiazd. Choć każdy z muzyków ma inny styl, to ich współpraca stworzyła niezwykłą atmosferę tej cudownej kompzycji.
''The Waydown'' to fantastyczna płyta, którą polecam wszystkim fanom rocka. Gary Arce, Bob Balch, Tony Reed, Bill Stinson oraz zaproszeni goście zapewniają nam przez prawie 40 minut przeżycie cudownych doznań, pełnych zmian nastroju i tempa, oddają w każdej kompozycji wszystko, co mają najlepszego. W odróżnieniu od poprzednich wydawnictw tego zespołu ten album jest najbardziej spójny, brzmieniowo przyswajalny i dostosowany do szerszej grupy odbiorców. Cieszę się, że nie przegapiłem ''The Waydown'' i czekam na więcej.