Flame Dream - Silent Transition

Rysiek Puciato

Pochodzą ze Szwajcarii. Jeżeli wspomina się o zespołach progrockowych z tego kraju zwykle wrzuca się do jednego worka Clepsydrę, Dragonfly, Dawn, Mainhorse, Nautilus, Rak (żeby wymienić tylko kilka). Akcent oczywiście stawia się na neoprogresywną Clepsydrę, czyniąc z tego zespołu ‘znak firmowy’ określający niejako artrockową muzykę z tego kraju. Tymczasem warto zwrócić uwagę na nurt symfoniczny, którego jednym z podstawowych i, zarazem, najwybitniejszych przedstawicieli jest zespół Flame Dream.

Bo oto właśnie zespół ten powraca po… 38 latach przerwy z nową płytą zatytułowaną „Silent Transition”. Właściwie można by zespół nazwać ‘ezoterycznym’, bowiem od momentu wydania poszczególnych płyt, zwłaszcza pierwszych czterech („Calatea” 1978, „Elements 1979, „Out In The Dard 1981, „Supervicion 1982), nigdy potem nie zostały one oficjalnie wznowione. Nie ukazał się żaden remaster, czy przysłowiowy box. Płyty z roku 1983 – „Teravagazna” oraz z roku 1986 – „8 on 6” też nie doczekały się wznowienia. Dlaczego więc powstała nowa płyta? Sami muzycy piszą na swojej stronie internetowej: „(…) For many years we have been asked about re-releasing our previous albums (…)”, ale los chciał inaczej…: „(…) In spring 2022 we began with the preparations for new compositions and recordings (…)”. I dalej: „(…) MUSIC with extended instrumental passages and many surprises, coherent lyrics, creating a distinct und striking sound. With this new album we send a clear signal: NOW (…)”.

Czy owo ‘TERAZ’ oznacza, że nie będzie wznowień starych płyt? Nie wiem. Ale na pewno znaczy: ‘ruszamy do przodu po długiej drzemce’. Można sobie chyba też dointerpretować więcej: ‘może kiedyś będzie o starym, teraz czas na nowe’. Niejakim potwierdzeniem tej interpretacji jest kolejne zdanie: „(…) Nasze nowe kompozycje, teksty i aranżacje instrumentalne są odzwierciedleniem (obecnego) stanu rzeczy. Ponieważ pracujemy jako niezależni producenci, nie ma żadnych kompromisów. Integrujemy nasze liczne muzyczne doświadczenia, a także zdobytą wiedzę, odzwierciedlającą nasze życie w projektach kulturalnych i teatralnych, w które byliśmy zaangażowani, aby w rozszerzonej formie przenieść je na nowy album ‘Silent Transition’ (…)”.

No to zacznijmy naszą teraźniejszą podróż. 62 minuty muzyki. 6 utworów, z których 4 trwają dobrze ponad 10 minut.

„No Comfort Zone” – nie wiem, czy ten pierwszy na płycie utwór swój tytuł zawdzięcza chęci udowodnienia, że cała płyta nie będzie odwoływać się do historii i swoich poprzedniczek. Ma nie być komfortowo… Spokojna pierwsza minuta, taka elektroniczna, nic nie wyjaśnia. Może to jakieś intro, może jednak melancholijne nawiązanie do przeszłości?... Wszystkiego dowiadujemy się w momencie, gdy na scenę (po tej dezorientującej pierwszej minucie) wchodzi bardzo mocna gitara i jednym szarpnięciem strun burzy ciszę. Wchodzimy z dobrze znane, współcześnie brzmiące, progresywne pasaże. Minutowa, bardzo patetyczna gra gitary i basowo brzmiąca perkusja wytrąca nas z comfort zone i nakazuje czekać, na to, co następuje na początku minuty trzeciej – wokal na bazie lekko hammondowsko brzmiących organów.”„(...) We are back from night (…)” – o tak!

A wokal…? Taki znajomo brzmiący… podobny do The Flower Kings, do Transatlantica, do innych wcieleń Neala Morse’a. Należy do grającego na fetach i saksofonach Petera Wolfa. Proponuję nie wzbraniać się przed stukaniem nogą o podłogę, bo od piątej minuty wchodzą klawisze i nie oddają pola aż do minuty ósmej, kiedy zdecydowana gitara i wokal ponownie wybijają nas ze strefy komfortu.

Jeżeli początek utworu pierwszego był cichy i elektroniczny, tak następny („Silent Transition”) otwiera niemal hardrockowa gitara, która prostymi riffami (odwołującymi się do lat 70.) przez niemal półtorej minuty szykuje pole do ‘dialogu’ z klawiszami, by nagle zniknąć i ustąpić miejsca gitarze akustycznej i wokaliście, który (tym razem bardzo lirycznie) ‘dogaduje się’ z pojawiającymi się klawiszami i w efekcie otrzymujemy lekko jazzującą i pełną fortepianowych improwizacji balladę z mocniejszym zakończeniem.

Gdyby ktoś mi powiedział, że da się dwa utwory połączyć w jedno, chyba bym nie uwierzył, ale… „Velvet Clouds” jest przykładem tego, że się da. Kompozycja trwa 10 minut i 30 sekund. I jeżeli podzielilibyśmy ją na pół, to pierwsza część – bardzo spokojna i liryczna – kończąca się ściszającymi się dźwiękami klawiszy nagle przechodzi z jazzową improwizację przepołowioną mocną gitarą i powracającą do fortepianowego sola. I tylko ostatnie 45 sekund znowu daje syntezatorowe wytchnienie.

„Out From The Sky” – to taka typowa piosenka radiowa, jeśli o typowości można tu mówić. Zgrabna, krótka, falująca. Taki ‘radio edit’ po prostu.

Na tej płycie zespół lubi syntezatorowe początki. Tylko jeżeli poprzednio trwały one tak około 30 sekund, to w nagraniu „Signal On The Shores” ten kosmiczny sygnał nawiązujący do okładki płyty (ludziki połączone świetlistymi liniami prowadzącymi z ich – chyba – telefonów wprost do nieba) tworzy ten utwór. Teatralność muzyki w połączeniu ze śpiewem chóralnym i dzwonami oraz pojawiającą się orkiestracją zostają przekreślone dopiero w piątej minucie przez mocną gitarę, która z przeplatającymi się organami prowadzi już do końca swoją improwizację.

Ostatnie 15 minut płyty wypełnia utwór „Winding Paths”. Rozpoczyna się mocno, by po chwili ustąpić miejsca niemal staccatowej orkiestracji z przewodnim motywem skrzypiec. To mylące podprowadzenie każe spodziewać się kolejnej sekwencji mocnych dźwięków, gdy tymczasem zmiana nastroju i tempa przynosi… piosenkę z wokalem jakby przeniesionym z lat 70. A później już tkwimy w tych organach, gitarach nie z tego wieku. I niestety w połowie czasu trwania tego utworu staje się to nieco męczące. Nie wiem czy tych połamańców rytmiczno-instrumentalnych jest zbyt dużo, czy dzieją się zbyt często… ale jakby z lekką ulgą witamy trzynastą minutę, która syntezatorowym wyjściem kończy płytę.

Czy rok 2024 będzie rokiem powrotów? Tak mi się coraz bardziej wydaje. Nie wiem, czy wszystkie powroty będą wyczekiwane i wskazane. W przypadku Flame Dream jest to powrót udany tylko połowicznie. Muzycy, moim zdaniem, za dużo chcieli pokazać, udowodnić, że się nie zestarzeli, że dają radę, że…

Przydałoby się (i jest to uwaga może w pewien sposób odnosząca się do wszystkich twórców muzyki), żeby czasami spojrzeć na swoje dzieła od strony słuchacza. Tak, wiem, że muzyk tworzy, dzielnie zapisuje swoje wizje i wizyjki, ale jeśli robi to tylko dla siebie, do tzw. szuflady - droga wolna. Ale jeśli dla słuchacza, to może warto posłuchać siebie i swoich dźwięków jego uszami.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok