Od samego początku, czyli od 2018 roku, śledzimy na naszych małoleksykonowych łamach dokonania Johna Holdena, brytyjskiego kompozytora i multiinstrumentalisty, który nie uznaje dróg na skróty, nie podąża mainstreamowymi ścieżkami, ani też nie stara się schlebiać gustom krytyków i słuchaczy. Gra po prostu swoje, realizuje własne wizjonerskie pomysły i właściwie o każdym jego albumie można napisać, że nie są to zwykłe rockowe płyty, a dzieła opatrzone orkiestrowym rozmachem. Nie inaczej jest z wydanym 31 maja albumem zatytułowanym „Chance And Proximity”.
To już piąta odsłona muzycznych opowieści Johna Holdena, który gra na gitarach, basie, instrumentach klawiszowych, a nade wszystko opatruje swoje kompozycje imponującymi orkiestracjami, co długimi chwilami prowokuje do konstatacji, że jest on naturalnym kontynuatorem muzycznych dokonań innych Brytyjczyków, swoich starszych kolegów z zespołu The Enid. Jak zwykle, otacza się on wianuszkiem muzyków, wśród których znajdujemy starych dobrych znajomych – przede wszystkim trójkę wokalistów: Peter Jones (Tiger Moth Tales) śpiewa w trzech, Shaun Holton (Southern Empire) w dwóch, a Sally Minnear (to córka Kerry’ego Minneara z Gentle Giant, a muzycznie nasi Czytelnicy zapewne kojarzą ją z wcześniejszych płyt Holdena, zaś uczestnicy niedawnego Pendragon Weekend mieli okazję zobaczyć ją wspierającą wokalnie Nicka Barretta w chórkach) w jednym utworze. Wszędobylski Peter Jones gra ponadto na tej płycie na organach i saksofonach, a talenty Johna Hacketta (flet), Vikrama Shankara (instrumenty klawiszowe) i Luke’a Machina (gitary) lśnią w pojedynczych utworach.
„Chance And Proximity” to 8 kompozycji, 55 minut muzyki i mnóstwo wspaniałych muzycznych wrażeń. Otwierająca całość kompozycja lapidarnie zatytułowana „13” nadaje ton pozostałej części albumu: Holden wyznacza solidny puls rytmiczny z soczystym basem, solidnymi riffami i nieźle prezentującą się tu automatyczną perkusją. Za mikrofonem Peter Jones opowiada historię o tym, jak liczba 13 jest przesądem, który prawdopodobnie nigdy nie przeminie. Piątek trzynastego, trzynaście osób przy stole, potłuczone lustra, przechodzenie pod drabinami, czarne koty, pukanie w niemalowane i królicza stopa… Poezja dla umysłu. To zarazem najbardziej przystępny kawałek na tym albumie. Nie mający może wielkich ambicji radiowych, ale powiem szczerze, że momentalnie wpada w ucho.
Teraz czas na… fanfary. Dosłownie i w przenośni. Bowiem jako druga pojawia się śpiewana przez Holtona muzyczna adaptacja powieści „O człowieku, który chciał być królem” angielskiego prozaika, poety, laureata literackiej Nagrody Nobla, Rudyarda Kiplinga. To zarazem jedna z dwóch najdłuższych kompozycji tego albumu, pełna spektakularnych przygód dziejących się w scenerii Himalajów, z efektownym wyobrażeniem Przełęczy Chajber i znajdującego się za nią Everestu, z literacką parabolą do czasów Aleksandra Wielkiego. To bardzo filmowy utwór. Nic, tylko zamknąć oczy i pozwolić pracować wyobraźni. To działa! Szczególnie w otoczeniu tak wspaniale prezentującej się muzyki (polecam syntezatorową solówkę w wykonaniu Shankara w finale tego utworu!)
Trzyminutowy instrumentalny temat „A Sense of Place” z delikatnymi dźwiękami fortepianu oraz dyskretnymi partiami fletu (Hackett!) to oaza spokoju i chwila wytchnienia po wyczerpującej eskapadzie poszukiwaczy przygód z poprzedniego utworu. A zarazem przygotowanie pod utwór numer 4…
… a jest nim drugi dziesięciominutowy długas - „Burnt Cork And Limelight”. Zaczyna się niczym wieczór w filharmonii, a wypełniony jest bezbłędnymi melodiami i imponującymi orkiestracjami oraz licznymi teatralno-dramatycznymi pierwiastkami. Za mikrofonem znowu pojawia się Peter Jones, który w akompaniamencie orkiestrowej aranżacji przedstawia historię szalonej zazdrości i krwawej zemsty. To kompozycja z prawdziwie Szekspirowskim zadęciem, zinterpretowana w znakomity sposób, zaaranżowana po mistrzowsku i wykonana wręcz finezyjnie, co spuentowane jest aplauzem żywej publiczności. Czyż nie jest to kwintesencja prog rocka w najczystszej postaci?
Kolejny utwór także zaskakuje swoją literacką treścią. Opowiada o skrytobójczych zbrodniach popełnionych przez kremlowskich agentów. Fala tych zbrodni, które w ostatnich latach wydarzyły się na terenie Wielkiej Brytanii, zostało w utworze „Agents” w mistrzowski sposób zilustrowane przez Holdena. Muzyka jest niespokojna, utrzymany w niskich rejestrach śpiew Shauna Holtona sprawia, że czujemy się nieomal osaczeni przez ukrywających się za immunitetem dyplomatycznym agentów pod przykrywką, których atrybutem są fiolki ze śmiercionośną trucizną i radioaktywne kapsułki wrzucane do filiżanki z herbatą. Przeszywające solówki (gitarowa w wykonaniu Luke’a Machina i saksofonowa Petera Jonesa) potęgują wiszący w powietrzu niepokojący dramatyzm tej opowieści.
Chwilę potem następuje całkowita zmiana klimatu. Za mikrofonem staje Sally Minnear i w utworze „Fini” śpiewa o losie mieszkającej w stolicy Francji młodej, lecz mocno doświadczonej już przez życie, dziewczyny. Wkraczamy do tego nigdy nie zasypiającego miasta i widzimy jak katedra Notre Dame inspiruje kochanków do sercowych wyznań, jak najwyższy taras Wieży Eiffla staje się miejscem miłosnych wynurzeń, a kloszardzi na nabrzeżach Sekwany sprzedają książki o miłości... All you need is love – mógłby w tej scenerii zakrzyknąć każdy. Każdy, tylko nie dziewczyna – bohaterka tej opowieści. Liryczna atmosfera utworu utrzymana znowu w orkiestrowym, a nie rockowym, anturażu sprawia, że w kąciku oka pojawia się łezka wzruszenia. Jak w filmie!
Dwa ostatnie utwory nawiązują do tytułu płyty. Najpierw pojawia się – a jakże! - pełen filmowej orkiestracji instrumentalny temat „Proximity”, który staje się naturalnym podkładem pod wyimaginowany film wyświetlany pod powiekami przymkniętych oczu słuchacza, a zaraz po nim rozpoczyna się finałowa, śpiewana przez Jonesa, uroczyście (i akustycznie!) brzmiąca pieśń zatytułowana „Chance”. Zamyka ona tę płytę pozytywnym, podnoszącym na duchu, przesłaniem: wszyscy zamieszkujemy naszą małą planetę, wszyscy oddychamy tym samym powietrzem, ogrzewamy się tym samym słońcem, wszyscy troszczymy się o przyszłość naszych dzieci. I wszyscy jesteśmy śmiertelni. Życie jest krótkie, więc warto je przeżyć dobrze. Najlepiej w towarzystwie bliskiej i oddanej osoby…
Dziś więcej pisałem o literackim aspekcie albumu, niż o samej muzyce. Ale podczas słuchania tej płyty czułem się jakbym oglądał jakiś film. Albo jakbym uczestniczył w przedstawieniu, które odbywa się w najwspanialszym muzycznym teatrze świata. John Holden zawsze potrafił zaskakiwać. Tym razem zaskoczył jeszcze bardziej. Nie spodziewajcie się na „Chance And Proximity” żywiołowych gitarowo-klawiszowych pojedynków, rockowego rajdu w tempie pędzącej po autostradzie ciężarówki, ani też zgrabnych, skrojonych na klasyczną modłę piosenek ze zwrotkami i refrenami. Zamiast tego Holden zabiera Was na niekonwencjonalną muzyczną podróż w krainę wyobraźni. Podróż, po powrocie z której już nie będziecie tacy sami…