Może zacznijmy od kilku oderwanych, nieco abstrakcyjnych, niezwiązanych stricte z muzyką pytań. Czy lubią Państwo cyrk? Co sądzą państwo o muzyce amerykańskiej? Czy obecnie nagrywanie rock oper ma sens? I jeszcze takie pytanie: czy zdarza się, że czasami niesamowicie ciekawe płyty tak po prostu na Państwa wpadają, jakoś tak się same znajdują?
Brzmi abstrakcyjnie, bezsensownie? Takie jest moje zamierzenie. Zaczynajmy.
„(…) Debiutancki album zespołu Night Wilds „All That Should Have Been” jest zarówno teatralnie zabawny, jak i mrocznie oczyszczający. To wciągający album koncepcyjny, który skrywa autobiografię w fantastycznej fikcji…”. To pierwszy z możliwych początków tej recenzji. Jest też drugi: „(…) Koncepcyjny rockoperowy album „All That Should Have Been” zespołu Night Wilds zaczyna się od spektaklu, ale szybko rozwija się w zbiór ballad”.
Ale zacznijmy, jak w prawdziwej recenzji, od przedstawienia głównego autora tego muzycznego spektaklu.
„(…) For my whole life, I have been searching for that magic pill to make everything fell better (…) This album is about making sense of that void” – takimi słowami określa płytę jej autor, Seth Micarelli. Ten mieszkający na co dzień w Seattle, które przecież słynie z nieco innej muzyki, solista (lub jak to się najczęściej mówi „singer-songwriter”) stwierdza dalej: „(…) Kilka lat temu zdałem sobie sprawę, że wolę być autentyczny i nielubiany… (...) i każda decyzja twórcza podejmowana w związku z albumem opierała się na tej świadomości”. Tak było kiedyś. Teraz Seth już można usiąść wygodnie w fotelu, bilety na spektakl zostały już sprawdzone. Już zabrzmiał trzeci dzwonek.
„The Curtain” i zaraz po nim utwór „The Show”. Krótki, trwający w sumie trzy minuty i piętnaście sekund, wstęp, który swym cyrkowym, teatralnym, burleskowym, broadwayowskim brzmieniem zmusza nas do przyjęcia postawy uczestnika jakiegoś, jeszcze niezrozumiałego, przedstawienia. Czy pamiętają państwo film pt. „Król rozrywki” („The Greatest Showman”) z 2017 roku ze wspaniałą obsadą: Hugh Jackmanem, Zackiem Efronen, Michelle Williams i Zendayą? Film inspirowany był historią cyrku Ringling Bros. To proszę teraz zamknąć oczy, bo przed nami spektakl podobny (w swej formie) do tego filmu.
A co jest dalej? Dalej już „tylko” 15 innych utworów, które opowiadają o historii chłopca uwięzionego i występującego w cyrku dowodzonym przez despotycznego szaleńca.
„Mother” - ten utwór to początek historii. Zaczyna się dźwiękiem dziecięcej pozytywki, który po chwili przybiera melancholijny kształt, gdy dołączają doń mroczne orkiestracje i wzruszający fortepian wraz z miękkim, wyrazistym wokalem. Tak, jak najbardziej… Skojarzenia z TĄ* płytą jak najbardziej wskazane.
Ten spokój pryska w utworze drugim – „Fear”, gdy w dwudziestej sekundzie pojawia się gitara (tak, znowu skojarzenia z TĄ płytą jak najbardziej wskazane.) Jednak proszę się powstrzymać z jednoznacznym wyrokiem. Bo od drugiej minuty wokal jest zupełnie inny… Taki, jakby przesterowany przez seattle’owską maszynę do dźwięków.
Częściowe skojarzenia z TĄ płyta przynosi chyba najładniejszy utwór na płycie – „New Jerusalem”. Mieszanka płynących dźwięków organów i spokojnego wokalu płynnie prowadzi słuchacza aż do minuty drugiej, gdy (ale z jakiej płyty znamy ten zabieg aranżacyjny? Ach, to znowu TA płyta!) mocne akordy przerywają spokój, by przez ponad minutę burzyć, gorzkim tekstem o samotności, wcześniejszy nastrój. Ale na koniec otrzymujemy coś bardzo „amerykańskiego”. Charakterystyczną dla…. Bruce’a Sprignsteena organowo-gitarową melodykę. Bo muszę zdradzić, że Boss będzie się tu ‘pojawiał’, w sensie skojarzeń, bardzo często.
Kolejne dwa utwory – „Confusion” i „Control” – to ładne rockowe ballady z lekką naleciałością dźwięków w typie southern rocka.
„Heartland” – tę piosenkę mógłby zaśpiewać Springsteen. Pianino, gitara i sączący się głos. Gdy zmienić na chwilę jej tytuł na np. „The River”, to pasowałaby do Springsteenowskich ballad.
Czy mówi coś Państwu tytuł następnej piosenki – „Where Do We Go From Here”? Jakieś skojarzenie ze słowami z jednej z piosenek grupy Marillion z ostatniej płyty z Fishem? Tutaj jednak nie ma Marillionu, jest mocne wejście gitary, które nagle, mniej więcej dziesięć sekund przed końcem pierwszej minuty, urywa się, cichnie. Mamy pięć sekund ciszy. Całe pięć sekund niepokojącej ciszy, po której łagodny wokal i muzyka znów, niemal jednoznacznie, każe odnieść się do TEJ płyty.
Tę płytę nagrał przecież Amerykanin. Nie ma więc nic dziwnego, że utwór „City of Strangers” mógłby, ponownie, spokojnie znaleźć się w repertuarze Springsteena. Piękna to ballada w swej warstwie tekstowej, jednak gorzka i smutna. Bo czyż nie czujemy się czasami „obcymi” w swoim „mieście”.
Potwierdzeniem tej „Springsteenowskiej amerykańskości” płyty są kolejne dwa utwory – „A Long Way From Graceland” i „Joni”.
Nie…, proszę nie zasypiać. Nasz spektakl trwa dalej. Nie kończy się na balladach. Bo oto czas na „No Way Home” – mocny, riffowy, metalowo brzmiący kawałek z potężną sekcją organową. Wracamy do lat 70. Takie dźwiękowe uderzenie wraz z tekstem o powrocie do domu, do siebie samego, do tego, co ukrywamy przed światem, wyrywa słuchacza z krainy balladowej łagodności.
„(…) So tell me how you’ve been feeling” – od tych słów i ironicznego chichotu rozpoczyna się utwór „Tired”. To mocny kawałek z ciężko brzmiącą linią basu. Metalowa gitara sprawia, że to początkowe pytanie staje się ironicznym czy nawet prześmiewczym stwierdzeniem: „przecież sam to sobie zgotowałeś”.
Dwa ostatnie utwory na płycie to piękna ballada („Just A Moment More”) i bardzo psychodelicznie brzmiący końcowy utwór „Lost Light”. Wprowadzenie w czwartej minucie do tej ostatniej piosenki operowego wokalu żeńskiego ponownie nadaje całości cyrkowo-teatralnego, burleskowo-broadwayowskiego wydźwięku. Tylko, że jest to, tym razem, mocne (niemal heavymetalowe) zakończenie opowieści o losach chłopca z cyrku. Odnoszę wrażenie, że taki koniec płyty nie sugeruje happy endu.
Czy lubią Państwo cyrk? Tak…, już bez męczenia zwierząt… Czy cyrk nas tylko bawi? A może coś pokazuje w prześmiewczy sposób, na coś uczula? Motyw cyrkowego życia w koncept albumie chyba się sprawdza. W sposób „prześmiewczo-naturalny” pozwala na prowadzenie narracji. A muzyka… Jest bardzo „amerykańska”. Na tej płycie słychać jej balladową stronę. Jej głęboko zakorzenione „Springsteenowskie” korzenie.
Czy rock opery i, szerzej, płyty koncepcyjne mają dziś jeszcze sens? Chyba tak, bo przecież ciągle lubimy opowieści, sagi, historie wielkich i mniejszych osób. Przecież na tym bazują kolejne, dziesięć tysięcy sto pięćdziesiąte siódme odcinki telenowel.
Ta płyta znalazła mnie sama. Po prostu się napatoczyła. Może trochę ze względu na okładkę?...
*Ach, i jeszcze ta „mała gwiazdka” – określenia: TA, TEJ, TĄ użyte powyżej odnoszą się do płyty zespołu Pink Floyd pt. „The Wall”.