Proszę uprzejmie na początku wyobrazić sobie taką sytuację: oto słuchacie Państwo na przykład płyty „Snow” grupy Spock’s Beard, albo „Stardust We Are” The Flower Kings, albo „Whirlwind” Transatlantica. Oczywiście na twarzach maluje się pełnia szczęścia i nie wiadomo dlaczego prawa noga tak jakoś postukuje w rytm… no, właśnie… symfonicznie połamany, czasami bardzo odchodzący od tradycyjnie pojętych piosenek z taktowaniem na cztery i rymowanymi tekstami. Wsłuchujecie się w nietradycyjnie zaaranżowane utwory, które zgubiły gdzieś podział na zwrotkę i refren. Słowem… jest miło, ale nagle przychodzi ktoś „nowy” i pyta: co to za ‘kocia muzyka’? Już się Państwo obrażają, czy próbują wytłumaczyć, że trzeba się wsłuchać, wychwycić te smaczki, że te zmiany tempa, to właśnie maestria? Ale co zrobić, gdy nasze tłumaczenie nie przynosi efektu?
Może trzeba posłużyć się przykładem czegoś bardziej przyswajalnego, łatwiej zrozumiałego? Nie chcę użyć tu słowa: ‘prostszego’, bo spłyca ono sens, o który tu chodzi. Ale może należy odpowiedzieć: dobrze, zanim zaczniesz słuchać ‘skomplikowanych symfonicznie’ Transatlantików czy Flower Kingsów może warto zacząć od płyt Hasse Fröberga?...
Hasse (czasami zwany też Hans) Fröberg nie jest nowicjuszem. Swój pierwszy zespół – Spellbound - założył w roku 1983 roku i nagrał z nim dwie płyty. Później był zespół Solid Blue i projekt Highway Stars. Przełomem było chyba spotkanie z Roine Stoltem i zaproszenie do udziału w nagraniu jego czwartej płyty – „The Flower King”. A potem już poszło jak z płatka… Hasse dołączył do grupy The Flower Kings. Wystąpił na „Retropolis” w 1996 roku i na „Stardust We Are” w 1997 roku. Na płycie „Flower Power” (1999) pojawiła się jego własna kompozycja „Magic Pie” i… jego członkostwo w grupie The Flower Kings trwa do dzisiaj. Właściwie głos Hassego jest już jakby zrośnięty z tym zespołem. Jednak po wielkiej światowej trasie koncertowej i nagraniu płyty „The Sum Of No Evil” (2007) grupa The Flower Kings zawiesiła na jakiś czas działalność, by jej członkowie mogli skupić się na solowych projektach. I wtedy pojawił się solowy projekt pt. „Hasse Fröberg & Musical Companion”.
Na swoim koncie zespół ten, który gra niemal w niezmienionym składzie od 2010 roku, ma pięć płyt i jedno wydawnictwo DVD – „No Place Like Home – The Concert”. Do tej kolekcji, w tym roku, dochodzi nowy album – „Eternal Snapshots” z 11 utworami, trwający ponad 47 minut.
Cała płyta jest wzorcowym przykładem symfoniczno-progresywnego grania z jednym dodatkiem: jest łatwiejsza w odbiorze. Ktoś powie w tej chwili: no właśnie, taka wtórna i słaba przez swoją prostotę. Ale taki argument mnie nie przekonuje. Jest to płyta (to samo odnosi się do wcześniejszych albumów Hasse Fröberg & Musical Companion) muzycznie zwarta, aranżacyjnie spójna i brzmieniowo osadzona w najlepszym nurcie symfo rocka. Nie jest przekombinowana, co zdarza się wielu wykonawcom z tego kręgu. Złośliwcy mogą spróbować tu powiedzieć: ot, taki mini-Flower Kings. Nic bardziej mylnego.
Oczywiście, są tu elementy zbieżne z tym zespołem, ale przecież od 30 lat Hasse Fröberg jest głosem The Flower Kings, tak jak jego gitarą jest Roine Stolt. Tak jak duszą Transatlantica jest Neal Morse. Nie da się chyba rozdzielić siebie na pół? Jest też wyraźnie widoczna cecha odróżniająca obie formacje: projekt Fröberga gra z hardrockowo-rockowym posmakiem. Wokal Hassego jest ciepły, co w połączeniu z klasyczną, symfoniczną instrumentacją progrockową daje skondensowany efekt w postaci krótkich (tak około sześciu minut) utworów będących ‘miniaturami’ (w pozytywnym sensie tego słowa) wielkich symfonicznych suit.
Układ najnowszej płyty jest klasyczny: intro i outro w postaci „All I Wanted To Be” – part 1 i part 2. Symfoniczny początek i hardrockowe przedłużenie oraz spokojny wokal na tle klawiszy.
Kolejne nagranie, „Deserve To Be Happy”, to ładnie prowadzona linia melodyczna i… znów ciepły wokal. Tak samo w kolejnej piosence – „Wherever You May Go”. Po jakby ‘roztrojonym’ gitarowym początku zaczyna się piękna ballada, która w swojej końcowej fazie przeistacza się w zwykłą, bardzo rockowo brzmiącą kompozycję.
Jeżeli ktoś chciałby znaleźć na tej płycie aranżacyjne smaczki, to proponuję posłuchać z uwagą utworu „No Messiah”. To siedem minut symfonicznej zmienności w otoczeniu brzmień z lat siedemdziesiątych.
Nie jest to płyta zespołu The Flower Kings, lecz singlowy utwór „Once In A Lifetime” faktycznie przypomina „Stardust We Are”. Ale czy to źle…? To przypominanie trwa tylko do trzeciej minuty, bo wtedy zaczyna się zabawa w dźwięki burleskowe, by zakończyć ten utwór powrotem do symfonicznego klawiszowo-gitarowego pochodu muzycznego.
Dwu i pół minutowy utwór „Only For Me” to, tak przerywnik / zapowiedź / muzyczny oddech. „(…) When can I imagine how hard to live my life…”. Zwykle po takich utworach jak wyżej następują dłuższe kompozycje. Tu muzycy zdecydowali inaczej. „The Yard” to ledwie półtora minuty basowego pochodu. Mocnego, denerwującego, zakłócającego oczekiwanie na coś dłuższego balladowego.
To coś przychodzi wraz z piosenką „Searching For The Dark”. „(…) Nothing seems how it looks to be…” – to song zaśpiewany i zagrany bardzo oszczędnie. Nieco dziwny na początku, w połowie przeobraża się w wokalno-organową balladę zakończoną tym, co prog-słuchacze lubią najbardziej: lekko brzmiącym, długim gitarowym solo.
Niespodzianką jest utwór dziewiąty – „A Sorrowful Mariner”. Jedna minuta solowej gry organów przechodzących w krótką barokową improwizację zakończona… szumem fal morza.
Piosenki „Blind Dog” nie powstydziliby się za to najlepsi hardrockowcy, choć pewnie tak od drugiej minuty musieliby się mocno pokłócić z progrockowcami. Wraz z ‘najazdem’ klawiszy tworzy się hardrockowo-symfoniczna mieszanka, która, po dodaniu szczypty improwizacji, pozwala zakosztować całej pełni połamanych rytmów.
Myślę, że trudno jest nawet najlepszemu wokaliście nagrać płytę solową. A taki wokalista, który trzydzieści lat jest wyrazistym głosem znanego zespołu, to już w ogóle ma trudno. Jednak w przypadku Hasse Fröberga i kolegów nie należy zadawalać się taki określeniem. Głos ten sam, ale aranżacyjnie, brzmieniowo mamy coś nowego. Mamy tu zwarte, klawiszowo brzmiące, nieco prostsze w odbiorze utwory, które powinny zadowolić i hard-rock fana, i prog fana, i kogoś, kto chciałby zakosztować nieco współczesnej rockowej muzyki symfonicznej.
Dla starych wyjadaczy może to być dobry powrót do hardrockowej przeszłości lat siedemdziesiątych, dla nowych słuchaczy dobry wstęp do tego rodzaju muzyki. Może rzeczywiście mniej połamanej rytmiczne, mniej zaskakującej muzycznie, ale stojącej na bardzo dobrym poziomie artystycznym. Ja doceniam tę twórczość za treściwą kondensację. Za tą ‘miniaturkowość’. Za to, że zespołowi udaje się w sześć-siedem minut zagrać to, co inni (czasami) rozwlekają na długie, nie zawsze usprawiedliwione, minuty.